top of page

Sri Lanka 2017

Nadszedł wreszcie długo wyczekiwany dzień, a w zasadzie wieczór, bo przed północą ruszamy w kolejną podróż.
Samochód zapakowany, wszyscy zwarci i gotowi - w drogę. 
04.02.2017 godzina 5:50 rano wzbijamy się w powietrze -  pierwszy etap to Kijów. Potem już bezpośrednio lecimy do Negombo, międzynarodowego lotniska na Sri Lance. 
Początek nie jest jakiś najszczęśliwszy. Samolot ma godzinne opóźnienie i wygląda jakby sobie o locie ktoś przypomniał parę minut wcześniej. Do tego na pokładzie jest jakoś masakrycznie ciasno mimo, iż samolot do najmniejszych nie należy. Trudno, jakoś to przebolejemy. 
Ok. 23:30 lądujemy. Wita nas harmider i wysoka temperatura połączona z wysoką wilgotnością. Po paru minutach jesteśmy mokrzy. Załatwiamy formalności i szukamy naszego kierowcy / przewodnika. Odnajdujemy go w tłumie oczekujących z tabliczką z naszym nazwiskiem. Uff, ulżyło mi, kontakt mieliśmy do tej pory tylko mailowy i pewna doza niepewności była. 
Witamy się z Budhim i jedziemy do hostelu. 
Przy okazji, bardzo polecamy naszego przewodnika. Pełny profesjonalizm, zaangażowanie i chęć pomocy w każdym momencie. Do tego poza biegłym angielskim Buddhi coraz lepiej mówi po polsku. Trochę ekip z naszego kraju już po Sri Lance oprowadził. 
Namiary: 
Buddhika Gomis e-mail: buddhikagomis@gmail.com.
Tel. 00 94 777 194 751. 

05.02. po śniadaniu ruszamy na podbój Sri Lanki. Pierwszy raz widzę jak drzewa mango rosną sobie jak chwasty, ciekawe doświadczenie. 
Kilka minut po starcie wszyscy zgodnie stwierdzili, że wynajęcie samochodu z kierowcą to był dobry wybór. Ruch uliczny na wyspie w niczym nie przypomina naszego. 
Jedziemy wymienić walutę i zerknąć na lagunę w pobliżu Negombo. 
Zwiedzamy świątynię Hinduską Murugan Temple (wstęp bezpłatny). Pierwsze co się rzuca w oczy to ilość kolorów. Bardzo fajny klimat z przechadzającymi się pawiami, monumentalnymi posągami itp. W środku odbywała się jakaś uroczystość związana z jajkami, nie wiem o co chodziło ale przyglądaliśmy się z zaciekawieniem. 

Potem odwiedzamy "solne pola", Buddhi opowiedział nam jak na Sri Lance pozyskuje się sól. 
Ruszamy dalej. Po drodze próbujemy wody z kokosa - pyszna i dobrze gasi pragnienie. 
Delikatnie podmęczeni jedziemy do miasta na nasz pierwszy obiad na wyspie. Buddhi zabiera nas do bardzo przyjemnej restauracji gdzie jemy lokalne dania w europejskim wydaniu (to znaczy nie tak ostre jak dla lokalnych gości).

Przed nami na dziś jeszcze wizyta w kompleksie Mihinthale Rajamaha Viharaya (koszt wstępu 5 dolarów). Bardzo fajny klimat, pierwszy kontakt z małpami biegającymi wszędzie dookoła, zachód słońca i zapach kadzideł. 
Na dziś wystarczy. Docieramy do hotelu, próbujemy lokalne piwko, a potem naszą wódeczkę na tarasie na ostatnim piętrze.

06.02. Po śniadaniu ruszamy dalej. W planie średniowieczna stolica Anuradhapura, koszt biletu na cały dzień 25$. Jest to bardzo rozległy kompleks więc cieszymy się, że mamy do dyspozycji samochód. Ciężko się zwiedza w taki upał, szczególnie jak trzeba wyskakiwać z obuwia i deptać pieszo po nagrzanych do czerwoności posadzek. 
Ale być tu i nie zobaczyć? 
Jedziemy dalej przemieszczając się drogą A11 wzdłuż której ciągnie się płot odgradzający drogę od miejsc bytowania słoni. Buddhi ma świetny zmysł wypatrywania zwierząt, co chwilą widać w oddali słonie. 
Po drodze zatrzymujemy się w jakimś miasteczku aby spróbować lokalnej kuchni - całkiem dobry obiad kosztował nas ok. 5000 rupii (dla siedmiu osób). 
Noc spędzamy w bardzo przyjemnym hotelu z basenem - Buddhi zadbał aby niczego nam nie brakowało, łącznie z zimnym piwem dostarczonym bezpośrednio do wody. 

07.02 dziś czeka nas bardzo ciężki dzień i dużo do zobaczenia. Na początek jedziemy zwiedzić dawne królewskie miasto Polonnaruva wraz z Muzeum Archeologicznym. Koszt biletu 25$. Następnie ruszamy na wyczekiwaną przez nas wspinaczkę na Sigiriję (bilet wstępu kosztuje 30$ lub 4500 rupii). Tanio nie jest, ale moim zdaniem warto. 

W drodze powrotnej napatoczył się pan z wężami, tu piszczałką mamił kobry tu coś tam pokrzykiwał, chwila nieuwagi i miałem dwa wijące się gady na szyi. 
Ciekawe doświadczenie, pierwszy raz w życiu dotykałem węża

Po pełnym wrażeń dniu jedziemy do hotelu. Cieszę się i doceniam to, że nie musiałem sam sobie wszystkiego organizować, szukać hoteli itp. Buddhi podał nam wszystko gotowe na tacy i jedyne co nam zaprzątało głowę to co zjeść na kolację. 


08.02 - po śniadaniu czas w dalszą drogę. Plan znowu napięty. Na początek Village Safari Tour. Czyli zestaw: przejażdżka wozem powożonym przez bawoły, rejs ąodzią rybacką, wizyta w miejscowej chacie wraz z poczęstunkiem i przejazd tuk-tukiem. Całość za 20$ od osoby. Panie pokazywały jak obrać kokosa i wybrać z niego miąższ, jak oczyścić ryż, jak zrobić pyszne, proste i zdrowe dania z kokosa, chili i czegoś czego niestety nie znam nazwy. 
Fajne doświadczenie bez tłumu turystów i zbędnego poopiechu. 

Opuszczając przyjazną wioskę zwróciłem uwagę na dziwny domek na drzewie, zapytałem czy to może dla dzieci. Ale okazało się, że jest to budowla, która ma zdecydowanie bardziej praktyczne zadanie - chroni przed słoniami. Jak się pojawia agresywny jegomość mieszkańcy chronią się w domku. 
Nam słoń kojarzy się z sympatycznym zwierzakiem ale prawda jest taka, że to dzikie zwierzę. Zdenerwowane może narobić sporego spustoszenia. Na Sri Lance rocznie ginie ok. 200 osób po spotkaniu oko w oko ze słoniem - masakra !!! .
Opuszczamy gościnną osadę i ruszamy w kierunku Dambulli, gdzie mieści się Złota świątynia (świątynia Rangiri) wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Świątynia znajduje się w naturalnej jaskini podzielonej na pięć części, w każdej z nich znajdują się posągi Lorda Buddy, bogów 
hinduistycznych i królów lankijskich. ściany ozdobione są malowidłami o tematyce religijnej - całość robi kolosalne wrażenie. Wstęp ogólnie był bezpłatny ale warto kupić jakąś pamiątkę lub widokówkę aby parę rupii zostawić. Idąc ścieżką w górę warto uważać na małpy (makaki), które lubią zwędzić coś co może uda się zjeść. 

Jedziemy dalej, czas goni, a to nie koniec atrakcji na dziś. Po kilkunastu kilometrach zajeżdżamy do ogrodu ziołowego. Buddhi uprzedza nas, że nie musimy tu nic kupować a już na pewno nie kupować tu przypraw bo są drogie. Medykamenty tanie nie są ale są dobre. Idziemy za bardzo miłym przewodnikiem oglądając różne rośliny, potem przyszedł czas na relaksujący masaż no i oczywiści sklep. Ceny, fakt wysokie ale balsam z sandałowca naprawdę działa na wszelkiego rodzaju podrażnienia skóry. 
Krem do depilacji również czyni cuda. 
Buddhi zaczyna nas delikatnie poganiać - " psiepraszam, a little sibko", na dziś mamy jeszcze w planie pokaz tradycyjnych tańców, pokaz chodzenia po rozżarzonych węglach no i świątynię Zęba Buddy. 
Ruszamy z impetem i w drogę. 
Dotarliśmy do Kandy na styk. Z parkingu do miejsca pokazów prawie biegliśmy ale zdążyliśmy. Pokaz był bardzo interesujący, dostaliśmy nawet program w języku polskim (koszt biletu 1000 rupii).

Po przedstawieniu czas na gwóźdź programu - idziemy do kompleksu świątyń Sri Dalada Maligawa (Świątynia Relikwi  Zęba Buddy), wstęp 1500 rupii. Do świątyni warto przyjść w okolicach godziny 18:30 wówczas drzwi do złotej stupy chroniącej ząb Buddy są otwarte. W świątyni panuje specyficzna atmosfera, z której aż kapie duch religijności przybywających tu pielgrzymów. 
Na dziś dość. Wrażeń cała masa, czas odpocząć. 

Dojechaliśmy do hotelu. Tak jak Buddhi obiecał, że widok z tarasu wyrwie nas z butów tak nas wyrwał. Nie można sobie było wymarzyć lepszego miejsca na obchodzenie moich kolejnych osiemnastych urodzin. Widok z bardzo wysoko położonego hotelu na Kandy, zacne towarzystwo i szklaneczka dobrej whisky czego chcieć więcej. 

09.09 nieświadomi do końca co na dziś przygotował nam Buddhi idziemy spokojnie na zakupy, kręcimy się trochę po Kandy, kupujemy jakieś pamiątki itp. 
Potem mając trochę czasu jedziemy do sierocińca dla słoni Pinawelli i na wczesny wieczór trafiamy do hotelu.


Jakoś tak tego dnia Buddhi nas oszczędzał co wzbudziło naszą podejrzliwość - szczególnie, że wspominał że to nie koniec. No i wyszło szydło z worka, nasz ulubiony przewodnik zaplanował nam nocną wspinaczkę na Adam's Peak 2243 m n.p.m., gdzie znajduje się odciśnięta w skale stopa Buddy i klasztor. 
Ruszamy ok. pierwszej w nocy. Plan jest taki, aby dotrzeć na szczyt i zobaczyć ponoć powalający wschód słońca. 
Droga z metra na metr staje się coraz bardziej męcząca, różnej wielkości stopnie schodów pnące się często bardzo stromo w górę dają solidnie w kość. No i robi się coraz bardziej zimno, a rzeka ludzkich głów idąca w górę i w dół coraz bardziej gęstnieje. Niestety trafiliśmy na święto pełni księżyca i pielgrzymów jest naprawdę 
dużo. Po kilku kilometrach wspinaczki częściej odpoczywamy niż idziemy. Mięśnie nóg palą żywym ogniem. Jak ktoś pracuje głównie siedząc to naprawdę przechodzi katorgę. 
Po ok. 6 kilometrach marszu, znaczy pełzania siadamy aby zjeść co nieco i odsapnąć. Wszyscy mamy naprawdę dość. Jestem mokry od potu, aparat waży chyba tonę i jest mi cholernie zimno. Jakoś nikt nie ma ochoty na dalszą wspinaczkę (przynajmniej jeśli chodzi o naszą rodzinę). Ogłaszamy głosowanie - kto jest za aby iść w dół. Cztery razy tak i wracamy. Około 5:00 jesteśmy w hotelu i padamy na pysk. Tomki doszli na szczyt i podziwiam ich za to. Choć ze względu na ilość ludzi bramę klasztoru zamknięto im przed nosem.  Z opowieści i zdjęć wiem, że widok jest rzeczywiście spektakularny i pewnie warto się wdrapać do końca. My niestety nie daliśmy rady. 

 

To była krótka noc. 
Jako ciekawostkę mogę dodać, że pokój mieliśmy w dosyć specyficznym hotelu. Hotel rozrzucony jest na zboczu góry w kilku budynkach, a do naszego pokoju trzeba było iść, a jakże schodami na wysokość ok. siódmego piętra. Po wycieczce na szczyt góry Adama wyjście na śniadanie i powrót do pokoju równało się z wycieczką na Mount Everest. Jak już dowlekliśmy się do pokoju trzeba było się spakować i dotrzeć do samochodu. 


10.02 Wreszcie ruszamy. 
Szybko zapominamy o zmęczeniu. Jedziemy w kierunku Nuwara Elija i krainy wodospadów, podziwiamy widoki i upajamy się atmosferą. 
Po południu docieramy do fabryki herbaty. Zwiedzamy ją, idziemy na degustację i do sklepu firmowego po parę pudełeczek. Uff, na dziś wystarczy. Czas na odpoczynek. 

11.02 Buddhi się nie poddaje i znowu musimy zrywać się z łóżek skoro świt - a w zasadzie przed świtem. śniadanie dostajemy w boksach bo kuchnia jeszcze śpi jak ruszamy. 
Świta jak jesteśmy już w drodze. Po paru kilometrach patrzę przez okno naszego autka i nie mogę uwierzyć w to co widzę. Tego nie da się opisać słowami. Wyglądało to jak wierzchołki gór zanurzone w morzu mleka. Tak naprawdę w morzu mgły. Docieraliśmy pomału w okolicę lasów mglistych i Parku Narodowego Równiny Hortona. Widok naprawdę wyrywa z butów. 
Z kilkoma przystankami na zdjęcia docieramy do bramy wjazdowej na teren parku. Koszt wjazdu mało nie kosztuje, za siedem osób  18 032 rupii (ok. 120$). Za kierowcę dodatkowo 60 rupii (śmieszna kwota) ale reszta to lekkie przegięcie. 
Trasa po parku to ok. 9 km spaceru. Po drodze mały koniec świata, duży koniec świata i wodospad. Trasa bardzo malownicza, końce świata przyjemne, a wodospad spektakularny. Wszystko to jednak okraszone tłumem turystów. Mimo to warto. Najlepsze jednak widoki są po drodze. Aby je zobaczyć trzeba być wcześnie rano. Po godzinie 10:00 mgły idą do góry, rozwiewają się i nici z widoków. 

Kolejną atrakcją tego dnia, na którą czekaliśmy to trip pociągiem malowniczymi dolinami do miejscowości Ella. Bilety kupione, czekamy na pociąg. Buddhi ostrzega że jest świąteczny długi weekend i będzie pewnie sporo ludzi. Cóż, będzie to będzie, trudno. Pociąg ma spore opóźnienie ale wreszcie po ok. 1,5 h wjeżdża na lokalną stację. No i tu przeżywamy mały szok. Pociąg jest tak napchany ludźmi, że nie udaje nam się wsiąść. Biedny Buddhi, coś tam pokiełbasił z rezerwacją i mieliśmy bilety 
na miejsca stojące bo na siedzęce nie było nic wolnego. Nie udało się wsiąść, a on wziął to naprawdę do siebie że to jego wina. Cóż czasem tak bywa. Pogadaliśmy, powiedzieliśmy że nic takiego się nie stało. W zamian nasz super kierowca stwierdził, że pokaże nam wszystkie ciekawe miejsca z samochodu i specjalnie jechaliśmy wzdłuż trasy pociągu. Patrząc z perspektywy czasu wolę samochodem niż napakowanym do granic możliwości pociągiem.

Po południu dotarliśmy do Elli. Buddhi zaprosił nas do fajnej knajpki na specjalność zakładu - potrawę o nazwie Kottu (ponoć tu jest najlepsza). Zamówiliśmy, zjedliśmy -  było naprawdę wyśmienite, do sklepu po arak i do hotelu. Znowu mieliśmy cudny taras widokowy na dachu. świetna atmosfera i dobry klimacik aby łyknąć 
trochę araku. 
Buddhi zwykle odmawiał udziału w imprezkach tłumacząc się tym, że jest w pracy (nie licząc wieczorka zapoznawczego i moich urodzin), ale tym razem dołączył i sączyliśmy wspólnie arak próbując konwersować (co z naszą znajomością angielskiego proste nie było).

12.02 Wcześnie rano z Tomkiem ruszyliśmy na spacer po okolicznych polach herbacianych w poszukiwaniu pań zbierających herbatę. Niestety zapomnieliśmy, że tak jak i u nas tak i na Sri Lance w niedzielę się nie pracuje. Mimo to spacer o świcie polecam. Słychać tylko śpiew ptaków, a widoki powalają. Uwielbiam takie chwile. Idąc 
sobie ścieżką do nikąd, można spotykać mieszkańców, którzy z powalająco szczerym uśmiechem mówią ci dzień dobry. 

Po śniadaniu na dachu hotelu idziemy zerknąć z miejscowym młodzieńcem na zabytkowy most kolejowy. Czas nagli bo chcemy zrobić zdjęcia mostu z pociągiem - udaje się. Przy okazji zwiedzamy osadę, próbujemy jakiś owoców, których nazwy nie pamiętam. Oglądamy jak rośnie kawa, ananasy, jak żyją miejscowi. Chłopaczek oprowadza nas po okolicy opowiadając o roślinach i miasteczku. Po drodze spotykamy cudną dziewczynkę z parasolem, która w towarzystwie mamy szła tą samą ścieżką, robimy zdjęcia. 
Wszyscy są naprawdę serdeczni i uśmiechnięci. Patrząc na to, aż serce rośnie i pojawia się pytanie dlaczego u nas tak nie jest. Docieramy do hotelu, zbieramy graty i w drogę.

Parę kilometrów dalej kolejna niespodzianka - docieramy do wodospadu Rawana. Jest piekielnie gorąco i z wielką przyjemnością pakujemy się z Tomkiem do chłodnej wody. 
Kąpiel pod wodospadem - cudo. Woda spada z wysokości ok. 25 metrów i naprawdę w tej temperaturze ratuje życie.

Wczesnym popołudniem docieramy do luksusowego hotelu The Wild Heaven w miejscowości Tissamaharama. Tu po chwili od zaokrętowania podjechał autem terenowym nasz przewodnik / kierowca na safari po Parku Narodowym Yala. 
Na safari najlepiej ponoć jechać wczesnym wieczorem. Właśnie wtedy zwierzaki wszelakiej maści idą do wodopojów i można je swobodnie podglądać. Rzeczywiście, widzieliśmy słonie, krokodyle, antylopy, bawoły, guźce, mnóstwo ptaków,  a nawet króliki. Do tego piękne widoki w kolorach zachodzącego słońca. 
Fajna rozrywka.

Wieczór tradycyjnie spędzamy w otoczeniu restauracyjno basenowym. 


13.02 po śniadaniu bez pośpiechu jedziemy w kierunku naszego hotelu nad oceanem. 
Docieramy wczesnym popołudniem do Sole Luna w miejscowości Tangalle. Czas zacząć część leżąco - restauracyjną naszego wyjazdu. Po rozlokowaniu w pokojach ruszamy do basenu. Miło jest pluskać się w basenie z widokiem na ocean dzierżąc w dłoni szklaneczkę ze specjalnością zakładu - arak cobra. 
Nad hotelowo - oceanowym lenistwem nie będę się rozpisywał. Z rzeczy ciekawych wymienić warto nocne podglądanie żółwi na plaży podczas składania jaj (koszt 1000 rupii) i gejzer Blow Hole (wstęp 250 rupii). Na 
miejsce dotarliśmy oczywiście tuk-tukiem. 
No i bardzo się cieszę, że wybraliśmy właśnie ten wycinek wybrzeża na wypoczynek. Cisza, spokój, plaża praktycznie tylko dla nas, klimatyczne knajpki z pysznym jedzeniem. A pięć minut jazdy tuk-tukiem gwarne i tętniące życiem miasto Tangalle.

Po kilku dniach lenistwa ponownie spotykamy się z Buddhim. Wyjazd, a jakże o 5:30 i śniadanie w boksach na wynos. Cóż czas z gumy nie jest i trzeba go wykorzystać maksymalnie, a atrakcji nie brakuje. Ruszamy więc wcześnie rano aby zdążyć na rejs w poszukiwaniu wielorybów. 
Ze zniżką kosztuje nas to 30 $ od osoby. Rejs przypominał trochę safari, kilka łódek ścigało się w poszukiwaniu płynących wielorybów przebijając się przez całkiem spore fale. Bujało jak cholera ale kilka udało się zobaczyć.

Kolejnym punktem jest ważne miejsce na mapie Sri Lanki, okolica miejscowości Peraliya (blisko Hikkaduwa). Znajduje się tu posąg Buddy, który upamiętnia tragiczne wydarzenie. Podczas tsunami fala z morderczą siłą uderzyła w brzeg niszcząc wszystko na swojej drodze, również jadący pociąg. W jednej chwili życie straciło 1200 osób. Kawałek dalej po przeciwnej stronie mieści się tablica z informacją o masowym grobie, w którym pochowano setki ludzi. W pobliżu znajduje się także niewielkie Foto Muzeum Tsunami, w którym można zobaczyć wstrząsające zdjęcia z tego okresu. Łącznie na Sri Lance wielka fala zabiła ok. 50 000 ludzi. 


Ruszamy dalej, chyba pierwszy raz w ciszy. 


Docieramy do miejscowości Meetiyagoda. Mieści się tu kopalnia kamieni szlachetnych, głównie pozyskuje się tu kamień o nazwie Moonstone. Zwiedzamy tradycyjną kopalnię, która znajduje się wśród pól z cynamonem oraz zakład produkujący biżuterię. 
Następnie sierociniec i wylęgarnia żółwi morskich.

Czas zaczyna nas pomału gonić - jedziemy do Kolombo, szybkie zakupy i jazda w kierunku Negombo. 
Buddhi zaprosił nas do swojego domu aby w ekspresowym tempie wziąć prysznic, przepakować walizki i ubrać się niestety w zimowe ciuchy. 
Czas do domu.

bottom of page