top of page

Rumunia, Mołdawia i Gagauzja - 2016r

27 lipca 2016 r. wczesny wieczór. 

Leje. 

Leje to mało powiedziane, istne oberwanie chmury. Stoimy pod Tesco w Pile i czekamy na Tomka z Asią. Niestety w Wałczu też leje i to tak, że policja nie chce nikogo przepuścić z powodu podtopień.

Hmm, nieźle się zaczyna nasza kolejna wakacyjna eskapada. Czyżby miała być powtórka z Gruzji 2014?

Tomki z opóźnieniem ale dotarli. Ruszamy, deszcz dalej leje. Ciężko przekroczyć 60km/h. Burza, wiatr i hektolitry deszczu. Dopiero w okolicach Torunia się nieco przejaśnia.
Tradycyjnie jedziemy całą noc i około 13:00 stawiamy się na granicy z Rumunią - nie ma zbyt wielu aut przed nami, więc nie powinniśmy zbyt długo czekać. Swoje jednak musieliśmy odstać bo zrobiło się jakieś zamieszanie, zbiegowisko i po chwili jegomość został odprowadzony w kajdankach. Po tym incydencie już poszło sprawnie.

Do naszego hotelu docieramy wczesnym wieczorem, kupujemy piwko i odpoczywamy. Po chwili zrywa się bardzo silny wiatr, parasole odrywają się od betonowych podstaw i szybują jak piórka. Wieje i grzmi. Po kilku minutach nawałnica uderza całą siłą i leje jak z wiadra. 

Ciekawie się zapowiada, następnego dnia mamy w planie trasę terenową po górach i nocleg na dziko. Przy takich kaprysach pogody może być mało przyjemnie.

Następnego dnia poranek nie rozpieszczał, ale po pysznym śniadaniu i niebo się rozpogodziło.
Ruszamy na podbój górskich szlaków. Na początek z Baia Mare ruszamy w kierunku Sapanty. Szlak nie jest zbyt trudny ale mokry - przynajmniej się nie kurzy. Jedziemy pomału, podziwiamy widoki, zatrzymujemy się w bardzo fajnym miejscu na obiadek. Wreszcie docieramy do Sapanty, gdzie zwiedzamy Wesoły Cmentarz. Następnie zerkamy na Monastyr  i jedziemy w kierunku Doliny Izy. Po drodze wpadamy w ostatniej chwili przed zamknięciem do skansenu w miejscowości  Syhot Marmaroski Fajny klimat - skansen to cała wioska z domami, kościołem i innymi zabudowaniami. Byliśmy sami - tak mogę zwiedzać.

Tu znowu dopada nas deszcz, a w oddali słychać pomruki zbliżającej się burzy. Namiot musi poczekać. Znowu lokujemy się pod dachem. Ale nie żałujemy, klimat pensjonatu, pyszne jedzenie i miejscowa palinka do kolacji wszystko wynagradzają. Bawimy się świetnie,  a burza jak na złość przechodzi sobie bokiem.

Kolejny dzień jest na początek pod znakiem monastyrów. Nie będę się o świątyniach za bardzo rozpisywał, bo informacji o nich jest wszędzie pod dostatkiem.
Druga część dnia jest zupełnie inna.
Docieramy do miejscowości Poienile de sub Munte - tu kończą się ostatnie zabudowania i zaczyna droga w kierunku granicy z Ukrainą. Jeszcze tylko szlaban i posterunek pograniczników. Po krótkiej rozmowie i wyjaśnieniu gdzie chcemy jechać dostajemy zgodę na przejazd. Choć powiedzieli, że tak jak sobie zaplanowałem to nie przejedziemy, nie ma szans. 

Ruszamy w góry. Na poczętek obiad i krótki acz obfity deszcz i jedziemy dalej. Droga jak na warunki górskie bardzo dobrej jakości. Spokój i cisza. 
Docieramy do miejsca gdzie stacjonuje pszczelarz ze swoją pasieką, kupujemy miód, próbujemy świeżo wyciągnięty z ula plaster z miodem - pycha.

Jedziemy dalej. Droga zaczyna nagle gwałtownie się wspinać, w ruch poszły reduktorki, jesteśmy coraz bliżej granicy. Po niezliczonej ilości serpentyn na bardzo wąskiej dróżce docieramy na szczyt. Tu droga się rozdziela. W lewo idzie do samej granicy, a któraś z odnóg w prawo jest naszym śladem. Wybieram tą najbardziej w prawo i zaczynamy się przedzierać. Droga wąska, przylepiona do stoku góry  z wielkimi kałużami. Według śladu miała schodzić w dół do rzeki wzdłuż której mieliśmy dotrzeć do celu. Niestety w dół schodzić nie chciała. Biegła prawie samym grzbietem i to w kierunku znacznie odbiegającym od planowanego. Zawrócić i tak nie było jak więc parliśmy do przodu. Po drodze stada krów, które trzeba było delikatnie trykać zderzakiem aby zeszły na bok, owce i nieliczne pasterskie osady. Widoki super ale droga z kilometra na kilometr coraz trudniejsza. W pewnym momencie docieramy do płotu w poprzek drogi. No to super, o niczym innym nie marzyłem jak o tym aby zawracać i ponownie pchać się w tą rzeźnię. Na szczęście pojawił się pasterz, pozwolił przejechać i "pomknęliśmy" dalej. Po kilku kilometrach zacząłem żałować, że nie zawróciliśmy. Droga zamieniła się w glinianą rynnę podobną do toru bobslejowego i to cholernie stromego toru. Wyglądało to jak droga, którą kilka dni wcześniej przetarł jakiś ciężki sprzęt przygotowując ją do zwózki ściętych drzew. Stary liściasty las z pojedynczymi wielkimi świerkami  nie pozwalał aby słońce kiedykolwiek wysuszyło to wielkie bajoro - klimat jak z horrorów. Koleiny, błoto po kolana, przepaść z prawej strony i stromo, naprawdę stromo. MT-ki zabijały się gliną, po drodze walało się mnóstwo gałęzi, kołków które wbijały się w podwozie. Co chwilę trzeba było pieszo sprawdzać kolejne odcinki czy w ogóle będą przejezdne. Świadomość tego, że zawrócić się nie da nie pomagała. Zresztą, nawet jak by się udało to co dalej, 10 kilometrów na wyciągarce i tak nie przejedziemy. W pewnym momencie miedzy naszymi samochodami przebiegł niedźwiedź - masakra. Po kilku godzinach wyjeżdżamy z lasu na łąkę. Robi się przyjemnie jasno, a w oddali na dole widać rzekę i szeroką szutrówkę Uff, to koniec. Daliśmy radę, jeszcze kilka zakrętów i najgorsze za nami. Stres odpuścił, znowu zaczęły się żarty i pomału toczyliśmy się w kierunku cywilizacji. Ostatni zakręt i ostatnia prosta i już prawie. I już prawie k...mać zamieniło się w traktor zaparkowany w poprzek drogi sto metrów od naszej szutrówki. Kierowcy brak, kluczyków brak, drzwi traktora zamknięte na solidną kłódkę i innej drogi brak. No to pięknie, sobota wieczór, równie dobrze właściciel tego złomu może się tu pojawić w poniedziałek rano - ja pier...lę.

Usiedliśmy podłamani , umordowani tą przeklętą drogą, tego się nikt nie spodziewał. Siedząc tak usłyszeliśmy dźwięk pracującej piły motorowej - może to gość od traktora. Ruszyliśmy w dół. Najpierw znikąd pojawił się jakiś chłopaczek, potem jego tata. Niestety właściciel traktora był w górach i miał wrócić za ok. trzy godziny. Cóż lepiej za trzy godziny niż w poniedziałek. Zatrzymaliśmy jeszcze terenówkę, kierowca twierdził, że zna gościa ale jak jest w górach to nic nie poradzi. Nie wiem co sprawiło, że jednak nie odpuścił i postanowił nam pomóc. Po kilkunastu minutach zjawił się ponownie z człowiekiem, który potrafił traktorem jeździć, a tuż za nim przyszedł starszy gość z kluczem od traktorowej kłódki. Ani jeden ani drugi właścicielem traktora nie był, ale mimo to wspólnymi siłami traktor przestawili i byliśmy wolni.


Szczęście w pechu.

Jeszcze tylko pomachaliśmy czekającym na nas na rozdrożu dróg pogranicznikom i ruszyliśmy dalej.

Okazało się, że to nie koniec atrakcji.

Tego dnia dojechaliśmy jeszcze "skrótem" do końca drogi i na prywatnej posesji chcieli nas zlinczować.  Musieliśmy spory kawał wracać dosyć ambitną drogą, a na wieczór nie mogliśmy znaleźć nic nadającego się na nocleg. Dotarliśmy do Viseu de Sus.  Miejsc na dziko brak, hoteli pod dostatkiem ale wszystko zajęte, bo albo turyści albo wesele.

 

Niech ten dzień się wreszcie skończy!

Ostatni pensjonat, próbujemy. Miejsc oczywiście brak, ale działka duża z fajnym trawnikiem. Zdesperowani zapytaliśmy właściciela czy możemy rozbić u niego na trawniku namioty - był bardzo zdziwiony. Nikt go o coś podobnego nie prosił. Ale nie powiedział nie. Wręcz przeciwnie, dał nam swobodę wyboru miejsca i kilka razy przychodził i pytał czy wszystko ok. Na koniec nic nie musieliśmy płacić bo nie miał bladego pojęcia ile za to zaproponować.

Rano szybciutko docieramy do stacji kolejki wąskotorowej, którą można przejechać malowniczą trasą. Jest to bardzo popularna atrakcja turystyczna więc trzeba być wcześnie i trzeba uzbroić się w odrobinę cierpliwości.
Kupujemy bilety, niestety nie załapaliśmy się na kolejkę ciągniętą przez mały parowóz (przynajmniej tak wynikało z biletów na których widniał napis "diesel").


Składów miało być pięć, a diesel miał ruszyć ostatni. Z nudów patrzyliśmy z zazdrością jak tłumy turystów pakują się do schludnych wagoników podczepionych pod buchający parą parowozik.  W pewnym momencie z letargu wybija mnie okrzyk gościa w mundurze kolejarskim - "Tickety" masz?  No mam - wził i patrzy na napis diesel - Aaa, diesel. Ano diesel  mówię. Popatrzył na mnie, coś tam krzyknął do kolegi i po chwili siedzieliśmy w składzie, na który patrzyliśmy z taką zazdrością.
Po kilku minutach toczyliśmy się bez pośpiechu malowniczą górską trasą.
Tym razem szczęście nas nie opuściło.

 

Po południu dotarliśmy do jednej z polskich wiosek - miejscowości Cacika (Kaczyka). Jest tu Kopalnia Soli, którą udało się nam z marszu zwiedzić. Nie jest to liga naszej Wieliczki ale i tak warto zerknąć.
Pod koniec dnia mieliśmy już trochę dość wszelkiej maści monastyrów. Są przepiękne ale w sumie wszystkie bardzo do siebie podobne. Polskie wioski również niewiele z polskością na pierwszy rzut oka mają. Decyzja była szybka, jedziemy w kierunku Mołdawii. Tak też zrobiliśmy i następnego dnia przekraczamy granicę. Na przejściu delikatne zamieszanie, musieliśmy rozłożyć namioty dachowe, przejść dosyć dokładną kontrolę, kupić winiety i w drogę.

W tej części Mołdawii drogi są dosyć marnej jakości, ale są prawie puste. Fajny klimat spowolnienia czasu, bez pośpiechu ruszyliśmy w kierunku miejscowości  Styrcza (wioski nazywanej małą Warszawą). Ogólnie jeśli się ktoś również tam wybiera to powiem jedno - nie warto. Nic tam nie ma. Jedyne co dobre to, że trasa do Styrczy biegła obok pól z brzoskwiniami. Miejscowi sprzedawali je przy drodze za niewielkie pieniądze, a były naprawdę dobre.
Po południu docieramy do miejscowości Soroki, jest tu przepiękny zamek - niestety był zamknięty. Obejrzeliśmy go sobie tylko z zewnątrz ale i tak robi wrażenie.

Na noc miałem wcześniej namierzone miejsce nad samym Dniestrem, dotarliśmy tam malowniczą drogą wzdłuż rzeki. Rozbiliśmy namioty z widokiem na wodę, wypiliśmy piwko i pławiliśmy się w klimacie sielanki.
Potem przyszedł czas na zachód słońca - świetne miejsce.

Ok. 22:00 poszliśmy grzecznie spać. Od rzeki zawiewało chłodnym powietrzem co pozwalało na spokojny, zdrowy sen. Niestety ok. 4 rano obudziły nas pomrukiwania burzy. Jak podniosłem głowę z poduszki to błyskało się z każdej strony nie zwiastując niczego dobrego. Szybka decyzja - zwijamy manele bo za kilka godzin będziemy musieli zwijać wszystko mokre jak gnój. Składanie namiotów, budzenie dzieciaków - poszło lepiej jak w wojsku. Po kilku minutach w pierwszych spadających kroplach deszczu zapinam ostatnią część zamka i jesteśmy gotowi do odjazdu. No i wtedy się zaczęło. To nie był deszcz, to jakaś masakryczna napierdzielanka. Woda lała się z nieba strumieniami, wiatr targał drzewa na wszystkie strony, a błyskawice waliły po oczach jak byśmy stali na ściance po pokazie mody. W pewnym momencie straciliśmy się z Tomkiem na chwilę z oczu i mimo iż się słyszeliśmy na CB nie mogliśmy się znaleźć. Po kilku minutach się udało i ruszyliśmy drogą nad rzeką w kierunku głównego szlaku mając nadzieję, że rzeka drogi w międzyczasie nie zabierze.


Uff, uciekliśmy tej nawałnicy. Wjechaliśmy trochę wyżej, zaczęło świtać, a burzę całkiem fajnie można było poobserwować na dole w oddali.

Dzięki tak wczesnej ewakuacji dojechaliśmy do Monastyru Japca przed siódmą rano - mimo wczesnej pory poszliśmy go zobaczyć. Ewa stwierdziła, że o tej porze to pewnie nikogo tam nie będzie więc poszła w spodniach od pidżamy. Cóż akurat trwała poranna msza.
Po zwiedzaniu przyszedł czas na śniadanie. Zjechaliśmy z szutrówki lekko w bok na łączkę z widokiem na Dniestr. Zrobiliśmy kawę i coś na ząb. Niestety aby w spokoju zjeść musieliśmy zamknąć się w samochodzie bo znowu się rozpadało.

Po podratowaniu kiszek ruszamy dalej. Cofam na drogę i ruszam do przodu pod bardzo delikatną górkę. Kurcze, coś mi tu nie gra. Jakoś to auto nie chce jechać - coś się urwało czy co? Wychodzę, oglądam auto i nagle patrzę na drogę za samochodem, a tam błotne koleiny po moich kołach śliskie jak diabli. Jakaś taka specyficzna glinka/ziemia, jak tylko dostanie trochę wody robi się mega zabójcza dla kół samochodów. Tomek jechał za mną i on musiał już pozapinać reduktor i ledwo się wykaraskał.

Wjechaliśmy wreszcie na bezpieczną drogę szutrową i jazda.

 

Raz padało raz nie, jechaliśmy przez wioski i wioseczki. Na wylocie jednej z nich na drodze pojawiła się przeszkoda. Pod drzewem orzecha włoskiego schował się starszy pan z panią, swoim koniem i wozem. Fakt, znowu lało. Niestety droga wąska, nie ma szans objechać. Pan próbował jakoś konikiem pomanewrować ale zaczął się ślizgać i zwierzak ewidentnie się zestresował. Nie było wyboru. Nie chwaląc się ale do mizerot nie należę. Wyszedłem więc z auta i przestawiłem ręcznie ten wóz. Najpierw tył potem ostrożnie aby nie dostać siarczystego kopa od konia przód. Udało się tyle wystarczyło aby się prześlizgnąć.
Jak przestawiałem ten wóz coś mówili -  zrozumiałem mniej więcej, że gdzie ja jadę że tam utkniemy itp. Ale to co mówili dotarło do mnie dopiero wtedy kiedy wyjechałem za pierwszy zakręt w lesie. Niby droga, a tu spore pokłady wcześniej napotkanej glinki i wody. Jak to działa zmieszane już wcześniej wspominałem.

Mimo wszystko przejechaliśmy.

Dotarliśmy do Cerkwi w miejscowości Tipova. Na tyłach świątyni zaczyna się ścieżka, która prowadzi do wykutych w skale monastyrów. Jest to cały kompleks z jedną działająca Cerkwią. Po całym kompleksie oprowadził nas zakonnik, który świetnie potrafił swoimi opowieściami podkreślić klimat tego miejsca.

Po zwiedzaniu ruszyliśmy do wioski obok. Tam miał być pensjonat, który wcześniej znalazłem i którego opis i zdjęcia mnie na tyle zachęciły, że koniecznie chciałem abyśmy się tam zatrzymali.
Na miejsce dotarliśmy po paru minutach. Wolne pokoje były, klimat zdecydowanie fajniejszy niż na zdjęciach więc bez namysłu zostaliśmy.

Jak już się ogarnęliśmy i doszliśmy do porozumienia z bardzo sympatyczną panią domu odnośnie tego co chcemy zjeść zostaliśmy zaproszeni przez właściciela do swojej czarodziejskiej piwniczki. Piwniczka jest naprawdę czarodziejska. W swoich czeluściach skrywa niekończące się pokłady wszelakiej maści lekarstw. Bardzo sympatyczny właściciel Sergiej stwierdził, że może nas trochę podleczyć i zaczęiśmy dobierać lekarstwa. Pierwszy wybór padł na kilkuletnią czereśniówkę o mocy coś koło 68% - pycha. Potem były inne lekarstwa, równie skuteczne.

Miejsce, jedzenie, właściciele i piwniczka - to wszystko sprawia, że nie chce się  stamtąd wyjeżdżać.

Po obfitym śniadanku na tarasie z widokiem na rzekę czas jednak ruszać dalej.
Na dziś w planie kolejny monastyr i cerkiew w skale - Orheiul Vechi, do którego docieramy skrótem. Następnie wizyta w winiarni Cricova, przejazd przez Kiszyniów z wizytą w fabryce cukierków. Na koniec wylądowaliśmy w winiarni Milesti Mici. Było już trochę późno i nie udało się nam zwiedzić słynnych tuneli z marszu. Ale nie ma tego złego  itd., zapisaliśmy się na następny dzień rano, a zarządca winiarni pozwolił nam rozbić namioty na trawniku nie opodal bramy.

Następnego dnia jeździliśmy własnymi samochodami po tunelach między niezliczoną ilością wielkich beczek z hektolitrami wina. Bardzo ciekawe doświadczenie, które spokojnie mogę polecić.

Nadszedł czas aby wreszcie dotrzeć do celu naszej tegorocznej podróży -  separatystycznej Gagauzji. Na początku zerkamy na stolicę miasto Komrat, a następnie docieramy do wioski Besalma. Jest tu muzeum poświęcone Gagauzom. Samo muzeum może nie powala, ale Pani przewodnik naprawdę robi dobrą robotę. Oprowadza po muzeum opowiadając historię Gagauzji po rosyjsku. Mówi tak czysto i z taką dykcją, że nawet jak się w bardzo małym stopniu zna język to i tak warto posłuchać.
Po wizycie w muzeum podjechaliśmy jeszcze zerknąć na słynny wiatrak z okolic którego rozpościera się bardzo ładny widok. Cóż, może nie jest zbyt późno ale jezioro które widać z okolic wiatraka zachęca do poszukania właśnie tam i właśnie teraz miejsca na nocleg.

Obozowisko rozbijamy nad samym brzegiem. Niestety woda kwitnie i nie zachęca do kąpieli. Ale miejsce zacne. Rozpalamy ognisko, pieczemy kiełbaski, które przyjechały z nami jeszcze z Polski i delektujemy się spokojem i pięknym gwiaździstym niebem.

Kolejny dzień w Gagauzji. Jedziemy do miasteczka, jemy w centrum pyszny obiad i siedzimy patrząc na miejski gwar.  Nie pamiętam jaki był to dzień tygodnia ale w miasteczku był to dzień targowy. Wszędzie na ulicach porozkładane były przeróżne towary, od owoców i warzyw wszelakiej maści po wielkie worki żywych raków. Można to opisać w trzech słowach: kolorowo, gwarnie, egzotycznie.

Był też nasz ulubiony kwas chlebowy z beczkowozu.

Zasiedzieliśmy się trochę wchłonięci atmosferą ale czas ruszać w kierunku granicy z Rumunią. Do miasteczka granicznego docieramy wczesnym wieczorem, zjeżdżamy na łąki wijące się wzdłuż rzeki. Po chwili między jedną imprezą miejscowych, a drugą  znajdujemy fajne miejsce przy trzech drzewach. Rozbijamy namioty, otwieramy zimne piwko, rozmawiamy z miejscowymi którzy już zapowiedzieli chęć integracji. Wszystko się fajnie układało niestety do czasu. Nie wypiłem nawet pół piwa jak z za zakrętu wyłonił się samochód straży granicznej. Podjechali, skontrolowali dokumenty, przejrzeli samochody - wszystko było w porządku. Pozwolili nam być w tym miejscu do 21:00 a na noc absolutnie nie!!!. Okazało się, że jest to strefa przygraniczna, po drugiej stronie rzeki jest już Rumunia i UE. Pogranicznicy byli na tyle w porządku, że zadzwonili do komendanta o specjalną zgodę na nocleg dla nas. Zgoda owszem była ale niestety na inne miejsce. Chciał nie chciał namioty trzeba było zwinąć. Pojechaliśmy zobaczyć wskazane przez mundurowych miejsce przy akacjach w sąsiedztwie lądowiska dla helikopterów. Nie przypadło nam do gustu, a masakryczny upał nie zachęcał do rozbijania po raz kolejny namiotów. Postanowiliśmy przejechać granicę i poszukać po drugiej stronie jakiegoś pensjonatu.

Na granicy niestety i tak muszę namiot po raz kolejny rozłożyć na grzeczną acz stanowczą proźbę celnika - cóż, mus to mus. Przynajmniej nie czepiał się do ilości przewożonego wina i szampanów.

Po kilkunastu minutach jesteśmy w Rumunii. Obieramy kierunek na Tulczę, przeprawiamy się promem przez Dunaj i jedziemy rozglądając się za jakimś miejscem na nocleg pod dachem.
Niestety jak na złość nic nie ma. Bliżej Tulczy jak i w samym mieście pensjonaty, hotele owszem są i to w ilościach hurtowych, ale wszystko co sensowne niestety zajęte. Jak nie wesele, to autokar z turystami - ogólnie jak u nas nad morzem. Tam gdzie wolne miejsca były naprawdę nie zachęcały.  Około 22:00 mamy dość szukania. Postanawiamy odjechać od miasta, jakieś 30 km dalej jest miejscowość z campingami -  zobaczymy czy tam się coś uda znaleźć. Dojeżdżamy tam ok. 23:30. Wszędzie ciemno i pozamykane. No to kicha, przyjdzie spędzić noc w samochodach. Stoimy tak w centrum miejscowości przy jakiejś knajpie i zastanawiamy się co tu ze sobą zrobić. W pewnym momencie z tarasu knajpy wybiega do nas jegomość i pyta czego potrzebujemy. Mówimy, że szukamy łóżka pod dachem. Pan stwierdził, że miejsc w pensjonacie nie ma ale ma camping. Po chwili mknęliśmy za starym mercedesem w nieznane, a po paru minutach mieliśmy rozbite namioty, dostęp do sanitariatów i nawet basenu hotelowego.
Nasz wybawca okazał się być również właścicielem łodzi. Dogadaliśmy się więc na następny dzień na rejs po Delcie Dunaju - długa trasa (3,5 h) kosztowała nas 75 Ron od osoby. Moim zdaniem warto wydać tę kwotę aby podziwiać przepiękne widoki i  niezliczone ilości ptaków.

Na campingu zostajemy jeszcze jedną noc po czym ruszamy w kierunku wybrzeża.

W planie był nocleg nad morzem ale ilość ludzi jaka się w tym rejonie przewalała trochę nas przeraziła. Nikt z nas nie lubi takiej atmosfery więc uciekamy z tego miejsca tak szybko jak się da.
Nocujemy gdzieś w przydrożnym pensjonacie i następnego dnia docieramy do kolejnej atrakcji na liście czyli błotnych wulkanów. 
Kosmiczny widok, warto zerknąć. Przy wulkanach jest  camping gdzie rozbijamy namioty.

Kolejnego dnia krążymy po okolicy, docieramy do "babeli" specyficznych okrągłych skałek , gór solnych oraz ciekawej cerkwi -  częściowo zatopionej w skale. Na koniec dnia nocujemy w okolicy jeziora Siriu.

Na następny dzień mieliśmy zaplanowaną wizytę w rezerwacie niedźwiedzi coś jakby sierociniec dla misiów. Niestety docieramy tam po godzinie 11:00 i jest już zamknięte. Jeździ się po terenie kolejką ciągniętą przez traktorek. Traktorek wyrusza w trasę o 9, 10 i 11 i tylko tyle. Cóż, trudno podjedziemy następnego dnia. Po drodze jest pensjonat przy którym za niewielką opłatą można się rozbić namiotami - umawiamy się, że podjedziemy wieczorem i ruszamy pokręcić się po okolicy aby nie tracić czasu.
Padło na miejscowość Busteni -  jest tam kolejka linowa, która wjeżdża na ponad 2000 m n.p.m. Ja nie lubię kolejek więc po kilkunastu minutach czekania zrezygnowałem. Po chwili dołączył do mnie syn. Reszta twardo stała i czekała. Wreszcie dostali się do wagonika i pojechali. Mniej więcej w połowie drogi dopadła ich burza. Wagonik doczłapał się do stacji końcowej w strugach deszczu, potem gradu. Nie było szans wyjść z budynku kolejki na zewnątrz. A w środku kłębił się pięć razy taki jak na dole tłum ludzi. Wszyscy chcieli jak najszybciej dostać się na dół. Mnóstwo ludzi było mokrych od stóp po czubek głowy. A tu jeszcze kolejka przestała jeździć ze względu na burzę.
Suma sumarum zjechali na dół po ładnych kilku godzinach.

Na dole nie było wiele lepiej. Grad, deszcz, rzeka z drogi itp. Jak przestało padać to pobliski strumień tak przybrał, że miejscowi wybiegali ze sklepów i domów  i z niepokojem obserwowali co dalej będzie.
Jak już ruszyliśmy w drogę powrotną do campingu nawałnica przystąpiła do drugiej odsłony. Totalna masakra, deszcz tak lał, że nie szło ujechać. Jak zaczął padać grad wielkości przepiórczych jaj wszyscy zaczęli rozjeżdżać się po bokach bo naprawdę nie szło jechać. Czekałem tylko kiedy szyba w naszym aucie od tego bombardowania nie wytrzyma. Jakoś się przedarliśmy w okolice Rasnova, ale deszcz nie odpuszczał, pomysł campingu spalił na panewce. Rozpoczęliśmy poszukiwania pensjonatu /hotelu, obojętnie czego byle pod dachem. Udało się dopiero ok. północy, choć weszliśmy do kilkunastu hoteli, pensjonatów - wszystko zajęte w 100%.

Rano deszcz dalej leje jak z wiadra. Cóż jazda traktorkiem po lesie w poszukiwaniu misiów  jakoś nie przypadła nam w taką pogodę do gustu. Szybka decyzja, jedziemy do Bicaz. Może po drodze przestanie padać. Niestety nie przestało i w dosyć przejmującej wilgoci zwiedzamy słynny wąwóz.

Cóż czas pomału wracać.

Jeszcze tylko impreza w jakimś sympatycznym pensjonacie podczas, której zapada ostateczna decyzja odnośnie sprzedaży naszego autka. Cóż, coś się kończy, a coś zaczyna. Teraz przyjdzie czas na zwiedzanie z trochę innej strony. Może w trochę inny sposób ale nie zmiennie wypatrujcie nas na trasie.

bottom of page