top of page

W stronę słońca, Korkyra Expedition lipiec 2013r

Serbia, Kosovo, Macedonia, Albania, Grecja

W stronę slońca „Korkyra Expedition 2013”– czyli wyprawa w poszukiwaniu dobrych trunków, genialnego jedzenia, pięknych widoków no i oczywiście słońca.

Ruszamy w piątek 12.07 krótko po 21:00. Nasza załoga i „Kaciki”, czyli Kacper, Asia i Tomek  – pierwszy etap to dotarcie do Belgradu gdzie planujemy nocleg.

 

Po 22 godzinach jazdy (z czego trzy godziny przemieszczania się w żółwim tempie w korku na obwodnicy Budapesztu) docieramy do Campingu Dunav  który mieści się na przedmieściach Belgradu.
 

Camping jest nad samym Dunajem, blisko autostrady z bardzo przyjazną załogą i pełnym węzłem sanitarnym  – ze spokojem możemy polecić.
 

Padamy na pysk, więc bez zbędnych dyskusji wynajmujemy dwa małe domki (za dwa płacimy 38 Euro), robimy szybką kolację, pijemy zimne lokalne piwko i idziemy spać. Jutro czeka nas kolejny maraton.

Galeria Serbia

Niedziela 14.07 – po śniadanku ruszamy na południe.
 

Po drodze, aby dzieciakom wynagrodzić trudy podróży jedziemy do Mc Donalds i kierujemy się na Kosovo.
 

Około godziny 15:00 przekraczamy granicę Serbii i Kosova - niestety na granicy konieczne jest wykupienie specjalnego ubezpieczenia, którego koszt na minimalny okres 15 dni to 30 Euro za auto.

Po 10 minutach jesteśmy w Kosovie (zero problemów na granicy) i kierujemy się na Pristinę.

Tak naprawdę nie wiedzieliśmy co zastaniemy po przekroczeniu granicy – przecież całkiem niedawno było tu jeszcze gorąco i różne rzeczy się słyszało.

Nic z naszych obaw się nie sprawdziło. Kosovo jest bezpieczne, ludzie przyjaźni, a Pristina wygląda jak normalne nowoczesne europejskie miasto. Liczyliśmy na to, że zobaczymy jakieś ślady działań wojennych ale nic takiego tu nie widać.

Gdyby nie żołnierze włoscy na granicy, napotkany polski, wojskowy Honker na trasie i kilka znaków przy drodze dotyczących tras przemieszczania się czołgów nic by nie wskazywało na to, że się tu cokolwiek działo.

Jedyna rzecz, która bezpieczna nie jest to poruszanie się po lokalnych ulicach. Miejscowi jeżdżą bardzo ostro. Nikt też nie zawraca sobie głowy wymianą opon z zimowych na letnie i wszyscy w 30 stopniowym upale pomykają na zimówkach. Wszędzie słychać jeden wielki pisk tych opon.

W knajpkach mnóstwo ludzi, pełno sklepów, nowoczesnych centr handlowych, bazarków.

Parkujemy w centrum miasta przy głównej siedzibie Unii Europejskiej i idziemy pospacerować po centrum.


Na jednym z  przydrożnych bazarków kupujemy pierwsze w tym roku owoce (arbuzy, winogrona, brzoskwinie, śliwki itp.), w jakimś centrum nasze panie szaleją na stoiskach z butami i tak sobie czas leci.  Zakupy ułatwia fakt iż jednostką płatniczą jest tu Euro więc nie trzeba szukać kantorów.

Słoneczko zaczyna wędrówkę w dół ku horyzontowi  więc czas ruszać dalej – dziś musimy dotrzeć nad Ohrid w Macedonii gdzie na campingu mamy spotkać się z Martą, Darkiem i małą Mają.

Pakujemy arbuza na pakę i jazda na granicę Kosova i Macedonii.

galeria Kosovo

Przekroczenie granicy zajmuje nam pięć minut, nawet pieczątki w paszport nam nie wbili czego trochę żałujemy.

Do campingu nad Ohridem docieramy około północy, witamy się z Martą, Mają i Darkiem, rozbijamy namioty i idziemy spać.

Poniedziałek 15.07– wstajemy po ciężkiej nocy (było trochę zimno i wiało) idziemy na spacer nad jezioro i czekamy na słońce.

Bardzo szybko zrobiło się gorąco więc ruszamy na plażę (od namiotu mamy do niej jakieś 50 metrów), wszyscy pakujemy się do wody, leżymy na słoneczku i około południa ruszamy do Albanii.

galeria Macedonia

Granicę Macedonii i Albanii przekraczamy jak zwykle nawet nie wysiadając z samochodów i w miasteczku Pogradec ruszamy na poszukiwanie kantoru i kebabików.

Z Kantorem nie było problemu więc ruszamy coś zjeść. W miejscowym barze spotykamy Albańczyka (właściciela baru), który świetnie mówi po polsku – momentalnie zaczęło się zamieszanie z łączeniem stolików, tak aby cała nasza ekipa mogła się wygodnie rozsiąść. Sam szef przyjmował zamówienia i pilnował aby niczego nam nie zabrakło.

Jedzonko było bardzo dobre, a przy wyjściu od kucharza usłyszałem „dziękuję i do widzenia” po polsku.

Po napełnieniu brzuszków ruszamy dalej w kierunku Korcy gdzie odbijamy w bok aby zerknąć na klasztor w miejscowości Voskopoje. Klasztor był niestety zamknięty na głucho, ale wioska ciekawa, widoki fajne no i pierwsze szuterki.

Z Voskopoje ruszamy w kierunku Barmash ciekawą ale asfaltową drogą – cel na koniec dnia to Farma Sotira na terenie której mieści się tawerna, camping i hodowla pstrągów.

Do farmy docieramy wieczorkiem, rozbijamy namioty i idziemy na pstrągi z grilla.

Ryby są łowione zaraz po zamówieniu więc bardziej świeżej ryby nie da się kupić, a do tego smakują obłędnie. Zamówienie: 4x pstrąg, frytki, surówka + 2x coca cola i 2x piwo – cena ….uwaga …. 90 zł :)))))

Na całym obiekcie byliśmy tylko my i jeden starszy pan z Niemiec klasycznym defem. Cisza, spokój, bardzo gościnni właściciele, pyszne i bardzo tanie jedzenie oraz super klimat drewnianej tawerny – bardzo gorąco polecamy to miejsce.

Teraz pewnie nawet już działa tam basen, który był na ukończeniu .

Wtorek 16.07 – rano wstaję pierwszy, reszta towarzystwa smacznie śpi więc korzystam z okazji i idę na spacer po okolicy. Wczoraj widziałem po drodze kilka bunkrów, więc idę zobaczyć jak wyglądają od środka.

Po powrocie jemy śniadanko, arbuza kupionego jeszcze w Kosovie, żegnamy się z sympatycznym właścicielem i ruszamy dalej – dziś odcinek, który może być bardziej wymagający.

Pierwszy etap to asfalt ,który prowadzi nas w okolicę miejscowości Permet. Po drodze przełęcz Barmash (1759 m n.p.m.). Jedziemy wzdłuż rzeki Vjosa pełną przełomów i wodospadów. Na jednym z postojów schodzę po stromym zboczu do koryta rzeki aby zrobić kilka zdjęć – widoki super.

Przed Permet odbijamy w prawo aby zobaczyć słynny most i gorące źródła w Benje, a następnie jedziemy do miejscowości Frasher dosyć mocno ambitną drogą. Wąska droga, strome zbocza, przepaście i okazało się, że 2 rączki do trzymania po stronie pasażera to za mało. 

Do Frasher docieramy wieczorem. Szukając miejsca na nocleg nasza Toyota traci kawałek zderzaka, który dodatkowo gubimy kręcąc się po okolicy.

Nie mogąc znaleźć fajnej miejscówki w okolicy wracamy do wioski i tu, ku naszemu zdziwieniu już na nas czekają miejscowi wraz z kustoszem lokalnego muzeum.

Okazuje się, że można przenocować w muzeum (jedno z pomieszczeń zajmował już turysta z Niemiec, który zwiedzał Albanię pieszo), w monastyrze oddalonym o kilka kilometrów lub na trawniku przed miejscowym urzędem.

Wybraliśmy trawnik przed urzędem. Po kilku minutach zjawił się mąż Pani kustosz z rakiją własnej roboty (oj integracji nie było końca) i owocami dla dzieci, następnie Pani z mlekiem prosto od krowy i ponownie mąż „kustoszki” z kozami, krowami i konikiem aby dzieci mogły pogłaskać, pobawić się i pojeździć.

No i znalazł się zgubiony kawałek zderzaka.

Środa 17.07 – Z Frasher ruszamy w kierunku miejscowości Corovode kanionem rzeki Corovode. Następnie Pelican - tu tankujemy i jedziemy w góry, kierunek Gramsh.

Po kilku kilometrach jazdy górskim szlakiem szukamy miejsca na nocleg – rozbijamy nasze obozowisko na łąkach w bardzo fajnym , zacisznym miejscu.

Nie niepokojeni przez nikogo spędzamy bardzo spokojny wieczór .. do czasu. Gdy zrobiło się ciemno w oddalonym lasku zauważyliśmy świecące oczy. Gadu gadu i dziewczyny nakręciły się, że to niedzwiedź. Po piątym wypitym kieliszku domowej rakiji (dla odwagi) wyposażeni w maczetę, noże i latarki postanowiliśmy sprawdzić czyje to oczy. Idziemy cicho na paluszkach, skradamy się, a tam w krzakach „ pająki ze świecącymi oczami”. Ale bohaterami zostaliśmy.

Czwartek 18.07 – docieramy do Gramsh, kręcimy się trochę po mieście, jemy obiad w lokalnej knajpie i ruszamy w kierunku Beratu.

Do Beratu docieramy wczesnym wieczorem, lokujemy się w Hotelu Castle Park (cena za pokój 35 Euro), doprowadzamy się do normalnego stanu (prysznic itp.) oraz spotykamy się na kolacji w hotelowej restauracji.

Piątek 19.07  – zwiedzamy Berat zwany „miastem tysiąca okien”, robimy zakupy i w drogę – kierunek wybrzeże.

Dosyć szybko docieramy do laguny Narta aby zobaczyć klasztor na wyspie Zvernec.

Następnie jedziemy w kierunku dzikiej plaży, na której planujemy nocleg. Plaża okazuje się już trochę mało dzika, bo było na niej już z 10 innych aut terenowych (również ekipa z Polski).

W jaskini zadomowił się także bar z zimnym piwem.

Rozbijamy nasz obóz i do wody. 

Mmmmmm, woda super, idealna do kąpieli i nurkowania i bardzo bardzo czysta.

Noc niestety nie była zbyt spokojna, ze względu na dosyć silne porywy wiatru, który wiał od gór.

Sobota 20.07– idziemy smażyć się na słońcu i pławić w morzu.

Plan był taki aby zostać tu jeszcze jedną noc, ale idąca od strony gór burza wraz z bardzo silnymi porywami wiatru (jeden podmuch złożył namiot na dachu Darkowego Landrowera) zweryfikowała nasz plan i postanowiliśmy ruszyć w kierunku Sarandy.

wszyscy zbyt sympatyczni), bardzo drogie hotele (za pokój dwuosobowy w hotelu przy plaży cena to 120 Euro za dobę !!!), wieczny hałas i dudniąca muzyka  – totalny „Bangladesz”.

Postanowiliśmy szybko się z tego miejsca ewakuować i poszukać czegoś interesującego z dala od tego rozgardiaszu.

Ujechaliśmy trzy kilometry w kierunku Ksamil i zobaczyliśmy tablicę z reklamą Hotel Heaven Beach.

Postanowiliśmy to sprawdzić więc kierunkowskaz i wio.

Jedziemy boczną drogą i zaczynamy się trochę niepokoić co to będzie za hotel bo okolica naprawdę mało ciekawa. Kończy się asfalt, zburzone domy, brak ludzi dookoła …. aż tu.

Po ok. dwóch kilometrach naszym oczom ukazał się bardzo sympatyczny, niewielki hotel z własną bajeczną zatoczką, plażą, tawerną i przesympatycznymi właścicielami.

Koszt pokoju dla czterech osób z łazienką, kuchnią, lodówką, klimatyzacją z balkonem i widokiem na zatoczkę to 35 Euro za dobę.

Tego szukaliśmy – zostajemy.

Wieczorem postanowiliśmy coś zjeść, a tu niespodzianka - tawerna zamknięta, hmm,  głód zaczyna doskwierać i co tu wykombinować. I tu właściciele nas nie zostawili samych sobie. Specjalnie dla nas otworzyli tawernę i zaserwowali pyszne ryby, które właściciel osobiście złowił kilka godzin wcześniej, sałatki i lokalne wino. Wieczorna uczta dla 4 osób za ok. 120 zł.

Niedziela 21.07 – od rana jedziemy zobaczyć słynne „blue aye” – źródło z którego wybija woda z bardzo dużej głębokości pod bardzo dużym ciśnieniem . Muszę przyznać, że robi duże wrażenie. Za wjazd trzeba zapłacić niewielką opłatę (jak dobrze pamiętam 100 – 150 lek).

Na miejscu wypiliśmy pyszną kawę, dzieciaki zjadły lody i wróciliśmy do hotelu.

Do końca dnia siedzieliśmy na plaży albo w wodzie, a wieczorem tradycyjnie tawerna.

Poniedziałek 22.07 – rano jedziemy zerknąć na Butrint i wykopaliska archeologiczne. Po drodze zjechaliśmy nad samą lagunę aby zobaczyć opuszczone stanowisko obrony wybrzeża naszpikowane bunkrami, okopami itp.

Samo miejsce z wykopaliskami zostawiliśmy na inną okazję (temperatura i cena biletów nas trochę zniechęciła).

Za to przeprawiliśmy się promem (koszt 5 Euro) na drugą stronę rzeki i pojechaliśmy podziwiać siedliska ptaków na lagunie.

Po obiedzie tradycyjnie plaża, choć ja z nudów pochodziłem po okolicy hotelu po skalistym wybrzeżu i w sumie fajnie bo znalazłem zupełnie dziką małą zatoczkę i miejsca, z których rozpościerały się fantastyczne widoki.

 

galeria Albania

Wtorek 23.07– jedziemy do Grecji, kierunek Igoumenista.

Tu okrętujemy się na prom na wyspę Kerkyra (Corfu).

Rejs trwa godzinę, koszt przeprawy do miejscowości Lefkimmi czterech osób i samochodu to 48 Euro.

Po dotarciu na wyspę rozpoczynamy zwiedzanie. Na początek miejscowość Kavos – osobiście nie polecam ze względu na ilość ludzi (głównie bardzo młodych). Następnie pojechaliśmy szuterkami zobaczyć ruiny monastyru oraz miejsca widokowe i bocznymi drogami w zasadzie przez przypadek dotarliśmy do bajkowej tawerny o nazwie „Alonaki Bay View”, która mieści się w miejscowości Chalikounas - gdzie wynajęliśmy dwupokojowy apartament z kuchnią i klimatyzacją za 45 Euro.

Tawerna jest naprawdę niesamowita – stoliki porozstawiane wśród drzew (między innymi cytryn, oliwek i fig), taras na klifie z widokiem na morze, chodzące między stolikami kury, koty, psy, a w klatce do tego gadający ptak.

To wszystko w połączeniu z niesamowicie dobrym jedzeniem , sympatycznym właścicielem i obsługą tworzyło niesamowity klimat.

Całość mieści się na klifie po zejściu, z którego wchodzi się na malutką plażę z piaszczystym dnem.

Kawałek w głąb morza są niesamowite głazy i skały, wśród których można nurkować i nurkować , wszędzie pełno kolorowych ryb, a woda kryształ.

Miejsce na 100% warte polecenia.

Środa 24.07 – Po pysznym śniadanku w tawernie jedziemy dalej na północ wyspy. Przejeżdżamy przez gaje oliwne, malownicze miasteczka z bardzo wąskimi uliczkami (czasami trzeba było składać lusterka, aby się zmieścić na drodze z innym autem). Docieramy do miejscowości Palakas, gdzie mieści się punkt widokowy na szczycie wzniesienia – z góry widać wschód i zachód wyspy.

W Palakas również zatrzymujemy się na pyszne lody.

Na koniec dnia docieramy do miejscowości Paleokastritsa gdzie zwiedzamy Monastyr Theotoku i nocujemy na campingu w gaju oliwnym.

Do naszej dyspozycji mamy również basen oddalony o dwie minuty spaceru od naszego campingu. Dzieciaki nie dają żyć i wieczór spędzamy nad basenem. 

Koszt pobytu naszej całej rodziny to ok. 36 Euro za dobę.

Czwartek 25.07 – Rano zwijamy obozowisko i jedziemy na plażę, gdzie wynajmujemy stateczek z przewodnikiem. Opływamy groty, które dzięki barwie wody lub minerałom w skałach (głównie fosforowi) tworzą niesamowite kompozycje barw.

Po rejsie wynajmujemy leżaki i plażowanie połączone z podziwianiem życia podwodnego.

Około 13 – tej ruszamy w kierunku Paleo Perithia - tradycyjnej weneckiej wioski opuszczonej przez mieszkańców, a w której znajdują się tylko tawerny. Po zwiedzaniu zatrzymujemy się na kawę (niedobrą) i „szejki” (również niedobre).

Po krótkim odpoczynku rozpoczynamy wspinaczkę na najwyższy szczyt wyspy 906 m n.p.m. na którym znajduje się również monastyr  Pantokrator.

Ze góry widać praktycznie całą wyspę oraz wybrzeże Albanii.

Wracając ze szczytu zatrzymujemy się w wiejskiej niewielkiej tawernie na obiad – jedzenie naprawdę pyszne.

Dzień kończymy na campingu w miejscowości Kato Agios Markos.

Camping całkiem fajny, nad samym morzem, trawka, węzeł sanitarny również o.k., cena taka sama jak na ostatnim ale miasteczko dość głośne (dyskoteki i kluby kończą działalność rano), plaża mała, dno muliste.

Nie mając wyboru, również i my ten dzień zakończyliśmy o czwartej nad ranem wracając z jednej z knajp, gdzie napoje wyskokowe podawała nam bardzo miła Justyna z Polski.

Piątek 26.07 – jedziemy zobaczyć stolicę wyspy czyli miasto Corfu.

Idziemy zerknąć na twierdzę i stare miasto, kupujemy pamiątki i jedziemy dalej w kierunku Lefkimmi i promu.

Nie mogliśmy znaleźć nic ciekawego do przenocowania (a w zasadzie nic wolnego) więc padła propozycja zaokrętowania na prom.

Mieliśmy jednak sporo czasu do jego odpłynięcia, więc postanowiliśmy poszukać tawerny i coś na koniec zjeść – no i znaleźliśmy cudne miejsce.

Tawerna przy samej plaży i małym porcie z pysznymi świeżymi owocami morza. Przesympatyczny właściciel, który pozwolił nam rozbić się na jego terenie przy tawernie, udostępnił łazienkę, toaletę.

Niesamowicie gościnni ludzie.

Z czystym sumieniem możemy polecić:

Taverna Aristos Perivoli (pani z obsługi zna trochę polski).

Więc mieliśmy już wyjechać ale zostaliśmy i nie żałujemy.

Sobota 27.07 – po porannym śniadanku w tawernie Aristos jedziemy na prom – przyszedł czas aby pożegnać piękną i gościnną Kerkyrę.

Jedziemy do miejscowości Kalambaka zobaczyć słynne Meteory.

Do Kalambaki docieramy dosyć szybko nowiutką autostradą i lokujemy się na wypasionym campingu Vrachos Kastraki.

Na terenie basen, tawerna, super łazienki i prysznice.

Dzieciaki na basen, a faceci do sklepu. Naszej Majce od kilkugodzinnej kąpieli zaczęła marszczyć się skóra ;)) Gdyby nie Pan z obsługi, który zamykał basen o 21:30 to pewnie dzieciaki kąpały by się do dzisiaj.

Wieczorem spacer i kolacja w tawernie – niestety tu mały zawód, jedzenie już nie tak dobre jak na Corfu.

Niedziela 28.07 – Jedziemy pooglądać monastyry. Krętą drogą można dojechać prawie pod każdy monastyr. Zarówno Meteory jak i klasztory i monastyry robią duże wrażenie, ale niestety czas wracać do domu. Kierunek Belgrad.

Do Belgradu dojechaliśmy ok. dziewiętnastej więc był jeszcze czas aby zerknąć na miasto i na znany nam caping na nocleg.

Poniedziałek 29.07 – zakupy w Belgradzie i jedziemy do domu.

Po drodze jeszcze krótkie zwiedzanie Budapesztu i około 4 nad ranem meldujemy się w domu. W jednym z monastyrów zapaliliśmy świeczkę za szczęśliwy powrót do domu – udało się.

galeria Grecja

bottom of page