top of page

Armenia i Górski Karabach

2015

W zeszłym roku bardzo nam się podobało w Gruzji, więc postanowiliśmy kontynuować ten kierunek również w tym roku. 
Za cel obraliśmy Armenię i Górski Karabach.

Nie ukrywam, że oczekiwania były bardzo wygórowane, może nawet zbyt wygórowane.

Ruszyliśmy 1.07.2015 r. wieczorem. Tradycyjnie następnego dnia wieczorem dotarliśmy do znanego motelu Stari Hrast w Serbii. Tradycyjnie jemy kolację i idziemy spać. 
Jak do tej pory wszystko idzie jak po maśle, był co prawda mały incydent z odpalaniem Marcinowej Toyoty ale miejscowy elektryk temat załatwił. Rano po śniadaniu gdy jesteśmy gotowi do drogi Marcinowa Toyota znowu ma kaprysy przy uruchamianiu silnika i musimy zawrócić do znanego elektryka. Tym razem patent ma już na bank zadziałać i działa. Ruszamy więc dalej. Cel na dziś to wjechać do Turcji i przenocować na parkingu przy autostradzie kilka kilometrów za Edirne. Droga tym razem szła bardzo dobrze, nasze wozy połykały kolejne setki kilometrów, my również mimo upałów byliśmy w świetnej formie. Bez problemów przekraczamy Turecką granicę i postanawiamy, że skoro idzie tak dobrze to jedźmy dalej i poszukajmy noclegu nad Bosforem. Tak też zrobiliśmy. Nie było to łatwe ale ok. 23:00 po sporej dawce kluczenia po okolicy  znaleźliśmy w końcu skrawek łąki nadający się na nocleg. Rano jeszcze kilka fotek z klifu na wpływające do cieśniny statki i ruszamy dalej. Dziś planowany nocleg w przydrożnym motelu który jest oddalony o ok. 800km. Docieramy tu o dziwo całkiem wcześnie jak na nas, bo jak dobrze pamiętam  ok. 19:00, wynajmujemy pokoje i w jednym robimy małą, cichą imprezkę.

Rano „dzida” w kierunku granicy z Gruzją. Po drodze wreszcie udaje nam się spróbować herbaty przygotowywanej  w tradycyjny turecki sposób. Już w zeszłym roku chciałem to zrobić, ale wówczas nie mieliśmy lokalnej waluty, tym razem się przygotowałem. Herbata zwana tu „czajem”, jest mocna i aromatyczna. Pobudza lepiej niż kawa. Na początku z imbryka wlewana jest esencja tak na trzy czwarte szklaneczki, a potem dolewana jest wrząca woda do pełna. Wszystko przygotowywane jest na specyficznym sprzęcie opalanym ogniem. Przy drodze jest mnóstwo takich miejsc i są one bardzo popularne wśród miejscowych. Zwykle obok stoi jakiś stolik i krzesełka gdzie można przycupnąć i odpocząć. Herbata kosztuje 1-1,5 dinara. Naprawdę warto zjechać na chwilę i wypić w spokoju szklaneczkę lub dwie,  szczególnie że miejscowi bardzo się cieszą jak ktoś obcy się u nich zatrzyma.

Po kilku godzinach jazdy przez kolejne przełęcze, z których większość miała powyżej 2000 m n.p.m. dogania nas wieczór i mimo ambitnego planu dotarcia dziś do granicy z Gruzją musimy szukać miejsca na nocleg jakieś ok. 300 km wcześniej. Śpimy na łące oddalonej nieco od głównej drogi i wioski. Jest przyjemnie, wreszcie trochę chłodniej.  Z pobliskiego meczetu słychać nawoływanie do wieczornej modlitwy, a nad nami piękne niebo z milionem gwiazd, pomału zaczyna się prawdziwy wakacyjny klimat. 

Rano ruszamy dalej.  Kolejny dzień, kolejne wyzwania. Droga zrobiła się jak na warunki tureckie dosyć kiepska, wszędzie plac budowy (za chwilę będzie tu wszędzie idealnie ale to niestety za chwilę). Tymczasem musimy tłuc się po dziurach. Przed jeziorem Cildir postanawiamy odbić z asfaltu i objechać jezioro z drugiej strony po szuterkach. Widoki cudne, spore jezioro które przycupnęło wśród gór  powyżej 2000 m n.p.m. Bardzo przyjemne miejsce choć niestety mało dostępne. Jeśli ktoś planuje tu znaleźć miejsce na obozowisko to muszę go zmartwić – będzie to bardzo trudne.

Po jakimś czasie docieramy do przejścia granicznego przy jeziorze Kartsakhi, najbliżej położonego Armenii. Niestety fart się skończył. Przejście owszem jest, ale 
niestety zamknięte z powodu remontu. Nie pozostało nam nic innego jak jechać na kolejne oddalone o ponad sto kilometrów na północ. Czyli plan już się sypie, bo do 
Armenii dziś raczej nie dotrzemy.

 Po drodze jeszcze kolejne przełęcze, remonty, upał, jakoś dziwnie skrupulatni gruzińscy celnicy i tak oto ok. 15:00 lądujemy wreszcie w Gruzji. 
Do granicy z Armenią jeszcze ponad 200km, czasu mało ale jeść też się chce. Po ok. 100km zjeżdżamy do przydrożnej knajpki. Miejsce jak i jego właściciel jakoś nas urzekło. Wróciły wspomnienia z zeszłego roku, znowu poczuliśmy smak miejscowych potraw i wina. Czas co prawda nas goni, ale może by tu gdzieś przenocować. 
Zapytaliśmy właściciela czy może nam udostępnić łąkę obok knajpy i tak z wielkiego pośpiechu przeszliśmy  w stan spokojnej gruzińskiej biesiady.

Rano jeszcze przed świtem zbieramy graty i ruszamy na granicę z Armenią. Czasu dużo, odległość niewielka więc damy radę nadgonić. Nikt nie przewidział jednak, że na granicy będzie taka „papierologia”. Tu papierek taki, tam inny, tu pieczątka jedna tam druga, jeszcze ubezpieczenie, opłata drogowa itp. itd. Kosztowało nas to 45 euro plus 4000 dram za opłaty drogowe, środowiskowe i Bóg wie jeszcze jakie , 16 000 dram za ubezpieczenie OC i ponad dwie godziny biegania od okienka do okienka.

Biurokratyczne piekiełko.

Wreszcie udaje się nam przekroczyć granicę, droga niestety mimo, że asfaltowa to nie rokowała szybkiego transferu do miejsca docelowego bo miała więcej dziur niż ser szwajcarski. Ze względu na opóźnienia musimy zrezygnować z dotarcia górami do jeziorka Kari Licz pod Aragatem na rzecz okrężnej drogi asfaltowej.

Pod Aragac docieramy ok. południa. Poza jeziorkiem mieści się tu jeszcze restauracja, mały hotelik i miejsca pod namioty. Zwykle obozują tu ci, którzy wchodzą na szczyt Aragacu. My nie planujemy tu nocować, wysokość 3206 m n.p.m., zimny wiatr i możliwość diametralnej zmiany pogody łącznie z opadami śniegu skutecznie zniechęcają.  


Robimy pamiątkowe fotki i ukradkiem przemykamy pod zamkniętym szlabanem na pobliski teren nieczynnego instytutu promieniowania kosmicznego. Na bramie wisi znak ostrzegający o promieniowaniu i zakazu wstępu. Kiedyś była to rosyjska jednostka wojskowa, potem instytut, a teraz wszystko popadło w ruinę. Chodzimy trochę po okolicy zaglądając do opuszczonych budynków przy okazji podziwiając widoki. Wokół leży jeszcze sporo „placków” śniegu, który nie zdążył jeszcze stopnieć. 
Można chodzić po nim w sandałach – specyficzne doświadczenie. Ogólnie panuje tu fajny klimat pewnej tajemniczości, jakby odkrywało się coś wyjątkowego, coś czego do końca się nie rozumie, nie wie do czego służyło i jakie spełniało funkcje.

Polecam to miejsce.

Aby w nocy nie zmarznąć na kość ruszamy trochę niżej w okolicę twierdzy Amberd. Za 5000 dram (9 osób i trzy samochody) mogliśmy się rozbić na łące z widokiem na twierdzę i mieliśmy do dyspozycji toalety przy wejściu do twierdzy. Bardzo fajny klimat.

W nocy widać również panoramę oświetlonego Erywania. Sama twierdza jest ciekawa (wstęp kosztuje 5000 dram za 9 osób), na jej terenie znajduje się również monastyr.

Po zwiedzaniu jedziemy zerknąć jeszcze na monastyr Tegher i ruszamy do wąwozu Garni. Temperatura w okolicach 40 stopni skutecznie zniechęca nas do zejścia w dół  - choć nie wszystkich (krótka trasa to dwie godziny marszu) popatrzyliśmy z góry i udaliśmy się do pobliskiej restauracji aby spróbować lokalnych specjałów.

Nie za bardzo mogliśmy się dogadać co i jak chcemy /możemy zjeść, więc gospodarz tego miejsca wziął sprawy w swoje ręce oświadczając aby mu zaufać i pozwolić 
przygotować danie, z którego na pewno będziemy zadowoleni. Nie ukrywam, że przyjęliśmy jego propozycję z wielką ulgą. Po chwili na stole znalazł się pyszny ser, 
sałatka ze świeżych warzyw, chleb i gwóźdź programu – szaszłyk z pstrąga. Ryba była złowiona bezpośrednio przed podaniem w basenie na terenie restauracji i smakowała 
obłędnie. Koszt takiego obiadu, którego w trzy osoby nie daliśmy rady zjeść  z napojami  to 19 000 dram.

Po tak pysznym posiłku zwiedziliśmy  Garni Temple – bilet wstępu 1000 dram i pojechaliśmy do słynnego monastyru Geghard (wstęp bezpłatny).

 

Po zwiedzaniu czas ruszyć w góry. Wspinaliśmy się metr po metrze, kilometr po kilometrze, widzieliśmy po drodze monastyr Geghard z góry i miejsce gdzie kończy się wąwóz Garni.

Góry dookoła stawały się coraz wyższe, robiło się coraz chłodniej i coraz później. Wypadałoby poszukać jakiegoś miejsca na nocleg ale kurcze gdzie. Dookoła szczyty bez jednego krzaczka, wiatr sobie hula, a gps pokazuje wysokość powyżej  3100 m n.p.m. Po krótkiej wymianie zdań decydujemy, że chyba jesteśmy już na przełęczy więc teraz droga powinna iść już tylko w dół i może zjedźmy trochę niżej aby nie zamarznąć. Po kilku kolejnych kilometrach droga niestety nie chciała iść jakoś w dół, a wręcz przeciwnie wysokość się zwiększała. Napotkani pasterze mówili aby nie jechać dzisiaj dalej bo przełęcz niestety dopiero będzie i dodatkowo jest ona w chmurach i nic kompletnie nie widać. Pogubimy się tylko i nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Zaproponowali abyśmy przenocowali u nich. To była jedyna rozsądna propozycja więc zostaliśmy.

Ugościli nas po królewsku, świeżym serem, mlekiem, serwatką, warzywami, chlebem i czymś mocniejszym. Siedzieliśmy przy stole w jurcie i próbowaliśmy rozmawiać. Na szczęście bardzo sympatyczny Azis mówił świetnie po rosyjsku i tłumaczył pozostałym – rozmowa jakoś szła. Dzieciaki miały okazję pobawić się ze szczeniakami psów pasterkich i małą owieczką, a my mogliśmy odrobinę dowiedzieć się o nacji Jezidi (yazid) z której wywodził się Azis. Co ciekawe Azis twierdził, iż jego wiara nie skupia się na Bogu, w którego się wierzy tak jak w Islamie, Buddyzmie czy Chrześcijaństwie, oni skupiają się na chlebie. Dla chleba się pracuje, chleb daje życie i tak naprawdę wszystko kręci się wokół chleba. Dodatkowo wierzą i są o tym przekonani, że wszyscy ludzie z natury są dobrzy i dla każdego są otwarci.Mówił, że od czasu do czasu trafia do nich jakiś zabłąkany turysta, ale są to zwykle piechurzy . Polaków spotkał pierwszy raz choć na hasło Polska od razu miał skojarzenie – nie, nie był to Papież ani Wałęsa, był to kapitan Klos! Po chwili zamyślenia wspomniał, że jeszcze zna Lecha Kaczyńskiego.

Bardzo miło wspominam to spotkanie.

Rano pożegnaliśmy się z pasterską osadą i ruszyliśmy na przełęcz, która była kilka kilometrów dalej (3280 m n.p.m.).

Następnie dotarliśmy do jeziora Sevan. Zwiedziliśmy cmentarz Noratus, monastyr Hayravank (wstęp bezpłatny), słynny monastyr Sevan (wstęp bezpłatny).

 

Na nocleg znaleźliśmy camping nad samym jeziorem (koszt 3000 dram za auto). Miejsce bardzo przyjazne nad samym jeziorem z plażą i małą knajpką. Niestety jedno co naprawdę uprzykrzało nam pobyt to masakryczna plaga komarów i meszek. Wszystko to gryzło na potęgę i to niezależnie od pory dnia i nocy. Rano uciekaliśmy jak najszybciej z dala od wody pokąsani od stóp po głowę.

Ruszyliśmy w kierunku Goris z zamiarem wjechania do Górskiego Karabachu. Odległość od miejsca nad jeziorem do Goris to jakieś 150km czyli teoretycznie luzik.

150km główną drogą w Armenii to niestety nie to samo co w Polsce. Stan nawierzchni, góry, serpentyny i temperatura dochodząca do 49 stopni, która nas masakrowała - skutecznie wydłużała podróż w nieskończoność. Nie było łatwo. Ale  również tu można znaleźć pozytywne aspekty pokonywanych kilometrów.

Najpierw spotkaliśmy parę Holendrów jadących Toyotą J105 przerobioną na camper, którzy po sześcioletniej podróży wracali do domu. Potem parę rowerzystów z Polski jadących na swoich rowerach od marca z zamiarem dotarcia do Chin. Ogólnie szok, nie ukrywam że aż mnie skręcało z zazdrości. Szkoda tylko, że nie było okazji aby na spokojnie usiąść i pogadać. Pod koniec dnia dotarliśmy w okolicę Goris. Zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnej knajpie (nie polecam)  i trzeba było nasz plan ponownie zmodyfikować bo pora dnia była jaka była.

Okazało się, że kolejka do monastyru Tatev  jest czynna do 19:00 więc bez zbędnych ceregieli pojechaliśmy najpierw tam.

Sama kolejka robi ogromne wrażenie. Jest wpisana do księgi rekordów Guinessa za największą wysokość  (317 m nad ziemią w najwyższym miejscu), koszt przejazdu w obie strony to 5000 dram, obejmuje to również wstęp do monastyru Tatev. Warto się przejechać – dreszczyk emocji gwarantowany.

Na nocleg wylądowaliśmy ostatecznie w sympatycznym hotelu w Goris (koszt pokoju dla trzech osób z pysznym śniadaniem to 16000 dram).  Sympatyczny właściciel od razu przekonał nas do własnoręcznie przygotowanej pysznej kolacji (koszt dla trzech osób 12000 dram). Miło było posiedzieć i pobiesiadować.

Czas leci, już sobota.

Po naprawdę dobrym śniadaniu ruszamy zobaczyć skalne miasto Khndzoresk niedaleko Goris . Fajny klimat, zero ludzi. Na końcu drogi stoi mały kościół, można go obejrzeć, zapalić świeczkę i zastanowić nad swoim życiem w zupełnej ciszy – polecam. 

Nadszedł wreszcie czas na „wisienkę na torcie” – docieramy do granicy Republiki Górskiego Karabachu.

Szybka wizyta w budce pograniczników, minimum formalności i ruszamy w kierunku Stepanakertu.

Droga sennie wije się wśród gór, zatrzymujemy się po drodze w przydrożnym monastyrze i ok. 13:00 docieramy do stolicy Górskiego Karabachu – miasta Stepanakert. Odnajdujemy budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych i po niewielkich perturbacjach załatwiamy wizy. Koszt wizy dla osoby dorosłej to 3000 dram, dzieci nie płacą nic (również takie 15 letnie). Po załatwieniu formalności i podreperowaniu brzuszków ruszamy na podbój państwa, którego w zasadzie nie ma. To znaczy Republika Górskiego Karabachu ma swoje terytorium wydzielone z części  Azerbejdżanu, ma swój parlament, konstytucję itp. ale żadne inne państwo go nie uznało.

Czyli jest ale go nie ma.

Zaczynamy zwiedzanie od pomnika, który jest wizytówką Stepanakertu.

Następnie jedziemy zerknąć na twierdzę Askeran i z dreszczykiem emocji kierujemy się na miasto 
Agdam.

 

Agdam zostało całkowicie zniszczone podczas walk o Górski Karabach pomiędzy ormiańską ludnością, a Azerbejdżanem  w 1993r. Przed konfliktem mieszkało tam ok. 150000 mieszkańców. Dziś nie widać tam nikogo.  Miasto leży w utworzonej strefie buforowej – w zasadzie ciągle przebiega tędy zamrożona linia frontu.

Władze Karabachu nie zezwalają na wjazd do Agam turystów, stacjonuje tu również jednostka wojskowa. Mimo zakazu przemieszczamy się pomału w kierunku miasta. 
Albo uda się wjechać albo nas zawróci wojsko – zobaczymy. Atmosferę poddenerwowania podgrzewa jeszcze pożar traw, który szalał na terenie miasta. W pewnym momencie udało nam się nawiązać kontakt z miejscowym kierowcą łady, który jechał w kierunku centrum, po krótkiej rozmowie zgodził się doprowadzić nas do meczetu. 
Dotarliśmy tam po kilku minutach kluczenia uliczkami. Meczet ten jest jedynym ocalałym budynkiem z całego miasta, niestety dziś pełni funkcję stodoły/chlewika – szkoda.

Ogólnie całe miasto z resztkami budynków,  meczet, puste ulice sprawiały dosyć przygnębiające wrażenie.

Tego dnia dotarliśmy jeszcze do Monastyru Gandzasar i na coc zatrzymaliśmy się w dosyć specyficznym hotelu przy skalnym lwie. Koszt apartamentu dla trzech osób ze śniadaniem to 30000 dram.

Po śniadaniu ruszamy zerknąć na mur z tablic rejestracyjnych uchodźców z bombardowanego Agdam i jedziemy zwiedzić monastyr Dadivank.

Tu mały szok, kierowca jednego z busików, który przywiózł turystów z Erywania  świetnie mówił po polsku. Po krótkiej rozmowie okazało się, że mieszkał osiem lat w Polsce i handlował na rynku i to w naszym mieście. Przypadki chodzą po ludziach.

Kolejny punk w planie dnia to gorące źródła w miejscowości Zuar. Dociera się tam drogą, której początek przebiega dosyć ciasnym tunelem. Cała droga biegnie w kanionie. Docieramy na miejsce, szybka akcja z kąpielówkami i biegiem do wody. Tak szybko jak dobiegliśmy tak szybko się okazało że woda jest tak gorąca, że nie da się do niej wejść. To znaczy my nie byliśmy w stanie tego zrobić, miejscowi siedzieli tam kilka minut. Dodatkowo wszędzie latały wściekle kąsające ogromne muchy. Po kilku fotkach uciekaliśmy od wody w popłochu. Ale doświadczenie ciekawe.

Czas pomału żegnać się z Górskim Karabachem. Ruszamy w kierunku jeziora Sevan i granicy z Armenią. Jeszcze tylko przełęcz Sotk Pass, graniczny szlaban i już. Tego dnia nocujemy w sadzie nad strumieniem już na terenie Armenii.

Kolejnego dnia docieramy pięknym kanionem Noravank do monastyru Noravank. Następnie do miejscowości Areni –  Armeńskiej stolicy wina. Wpadamy do jednej winiarni, testujemy, coś tam kupujemy ale klimat jakiś taki sztywny. Wpadamy do drugiej, testujemy, kupujemy, właściciele zapraszają nas na piętro na herbatę i tu mały szok. Na górze mieścił się mały pub, okrągłe stoły, krzesła z beczek, na ścianach setki podpisów gości, którzy odwiedzili to miejsce. Naprawdę fajny klimat.

 

Gospodarze ugościli nas herbatą, serem ze świeżymi ziołami, miodem i chlebem. Szkoda, że nie mogliśmy tam zostać  dłużej, na bank byłaby świetna impreza w super atmosferze.

Czas niestety z gumy nie jest, a w Armenii atrakcji jeszcze w bród. Ruszamy więc w dalszą drogę.

Na jednym z zakrętów słyszę tąpnięcie w lewym przednim kole, w lusterku zobaczyłem odpadającą nakrętkę i już wiedziałem, że problem gotowy. Po wyhamowaniu zaglądam pod samochód i cóż, tradycji musiało stać się zadość, łącznik stabilizatora znowu się odkręcił. Tym razem jednak nie zdążył rozerwać jak ostatnio osłony przegubu. Nauczony doświadczeniem miałem również zapasowy – 15 minut roboty i jechaliśmy dalej z błyszczącym nowością łącznikiem.


Zadowoleni z siebie dojeżdżamy do monastyru Khor Virap z widokiem na Ararat. Następnie docieramy do miejscowości Echmiadzin, zwiedzamy kościół Saint Gayane oraz katedrę z całym kompleksem budynków. Zerkamy również na kompleks Zwartnoc, a na koniec wkraczamy do Erywania.

Czas poszukać noclegu. Miasto jest ogromne, ruch masakryczny i do tego upał. Odbijaliśmy się od jednego hotelu do drugiego i nic nie można było znaleźć. Wszędzie brak miejsc. Przez zupełny przypadek stojąc przed jednym z hoteli podeszła do nas pewna  para i padło pytanie po polsku czy może nam w czymś pomóc. Okazało się, że była to polka i Ormianin, który od lat mieszka we Wrocławiu, a w Erywaniu byli na wakacjach u kuzyna. Kuzyn wyciągnął telefon, zadzwonił do swojego kuzyna, który zupełnym przypadkiem był właścicielem hotelu i już mieliśmy gdzie spać.

Naszą bazą wypadową stał się hotel Olimp (cena za trzy osobowy pokój ze śniadaniem 32000 dram).

Następnego dnia zostawiliśmy nasze furki i poszliśmy zobaczyć miasto. W planie było Muzeum Ludobójstwa, ale niestety było zamknięte i odbiliśmy się od drzwi. Następnie chcieliśmy zobaczyć muzeum w wytwórni koniaku ale nie mieliśmy rezerwacji i się nie udało. Początek nie napawał optymizmem. Dotarliśmy wreszcie do Błękitnego Meczetu i tu się w końcu udało coś pozwiedzać w towarzystwie bardzo miłej pani przewodnik z Iranu. Po meczecie podreptaliśmy do centrum. Zjedliśmy co nieco i dalej w drogę – dziś czas rozpocząć długą drogę do domu.

Plan na koniec dnia to znana nam knajpka u Gruzina. 

Po drodze jednak czekała nas jeszcze przeprawa przez przejście graniczne i kolejna porcja „papierologii”.

I tu ciekawa sytuacja.

W zasadzie wszystko już udało mi się załatwić i jako pierwszy byłem gotowy do przekroczenia granicy, został mi tylko funkcjonariusz w budce ze szlabanem. Podszedłem do niego, daję papiery i grzecznie czekam, on przegląda i zagaduje: gdzie byliśmy, co zwiedzaliśmy, potem które opony lepsze które gorsze, pokazałem mu kilka zdjęć  i tak czas leci. Na końcu mówi „choć na kawę do kantyny”. Zostawił szlaban, budkę i poszliśmy. Wszyscy już byli gotowi do wyjazdu tylko mnie nie było no i szlabanu nie miał kto otworzyć – miejscowi mają specyficzne podejście i są naprawdę bardzo gościnni niezależnie od miejsca i sytuacji.

Do sympatycznego Gruzina mimo wszystko docieramy pod wieczór, wita nas jak przyjaciół. Rozbijamy namioty i idziemy jeść.

Atmosfera sprzyjała i ze zwykłej kolacji zrobiliśmy sobie coś na wzór gruzińskiej Supry. Było dużo bardzo dobrego gruzińskiego jedzenia, kilka flaszek wina i tradycyjnie dla tego miejsca odwiedziła nas kolejna burza. Było naprawdę świetnie i aż żal ściskał, że trzeba jechać do domu.

Przejście graniczne z Turcją powitało nas skierowaniem na skaner i szczegółową kontrolę, ale nie mieliśmy nic do ukrycia więc zero stresu.

Po wjechaniu na dwu pasmową drogę szybkiego ruchu kilometry leciały setka po setce, jechało się całkiem sprawnie.

Zrobiliśmy tego dnia ok. 1000km i każdy był nadal w formie, postanowiliśmy poszukać noclegu w polskiej wiosce Adampol niedaleko Stambułu. Aby nie jechać przez Stambuł – zakończył się ramadan i chyba wszyscy mieszkańcy miasta ruszyli w drogę co objawiało się mega korkami na wylocie, postanowiliśmy przemknąć boczkiem.

Jazda boczkiem zakończyła się na szlabanie, okazało się że jest to wjazd do Parku Narodowego (koszt 5 euro), zapłaciliśmy aby nie kluczyć już więcej i wjechaliśmy na teren parku. Do Adampola (Polonezkoy) tą drogą było 12km ale gość w budce wspominał, że jedzie się 30 minut. Po kilku metrach wiadomo już było dlaczego tak długo. Droga prowadziła szutrami na wzgórze, z którego można było podziwiać panoramę rozświetlonego Stambułu. Jechaliśmy po ciemku trochę klucząc ale koniec końców dotarliśmy do miejsca docelowego.

Po dłuższym poszukiwaniu miejsca na nocleg zdecydowaliśmy się na Hotel Club Adampol (koszt 140 dinarów). Rano po królewskim śniadaniu odwiedził nas Pan Daniel - właściciel hotelu i zaproponował zwiedzanie Domu Pamięci Cioci Zosi (rodzinnego domu Państwa Ryżych), kościoła polskiego oraz cmentarza z opieką przewodnika.
 

To była ostatnia atrakcja tego wyjazdu, potem była już tylko droga …

bottom of page