top of page

OMAN

zima 2015/2016

W zimie jest zimno  - oczywista oczywistość jakby powiedział klasyk.

Ale czy my musimy tkwić w tym zimnie? Hm, parę przymiarek już było, ale a to święta, a to Sylwester a to ... . Zawsze jest jakieś ale. Przyszedł jednak czas męskich decyzji. W czerwcu zapadła klamka i kupiliśmy bilety lotnicze do miejsca, gdzie w zimę zimno nie jest.
 

Nasza TOYOTA zostaje tym razem w domu, a my spakowani w walizki ruszamy 17.12.2015 r. ok. godziny  23:00 w kierunku lotniska w Warszawie. Droga idzie sprawnie więc z dużym zapasem czasu docieramy do hali odlotów, nadajemy walizki i grzecznie czekamy na nasz pierwszy lot.
 

Najpierw małym Embraer'em docieramy do Monachium. Tam już nie jest tak łatwo jak w Warszawie. Lotnisko jest ogromne, nie mamy doświadczenia z procedurami, nie wiemy gdzie, nie wiemy jak. Dużo pytań mało odpowiedzi. Nasza znajomość angielskiego nie powala co nie pomaga. Ale po chwili ochłonięcia bierzemy byka za rogi. Bardzo miła pani pokazuje nam miejsce odjazdu autobusu do terminala odlotów. Docieramy do niego w trzy minuty. Po kilkunastu kolejnych i sporej porcji kluczenia trafiamy do znudzonej pani ze służby granicznej i jesteśmy po odprawie. Zwarci i gotowi do wkroczenia na pokład sporo większego Airbusa.
 

Po około siedmiu godzinach lotu z bólem pewnej części ciała służącej do siedzenia opuszczamy samolot. Lotniskowy autobus zabiera nas do hali przylotów. Jesteśmy na miejscu - czyli w Międzynarodowym Porcie Lotniczym w Muscacie, stolicy Sułtanatu Omanu. Jeszcze tylko wizy (załatwia się od ręki - koszt 20 riali od osoby), odprawa celna , wizyta w sklepie wolnocłowym  i jesteśmy gotowi. Wychodzimy z hali przylotów do ogólnodostępnej części lotniska.  Atmosfera nie przypomina tej z europejskich lotnisk. Wszędzie pełno ludzi w oryginalnych ubraniach, tłum, zaduch, masakrycznie gorąco. My w polarach i kurtkach z walizkami - na samą myśl się pocę jak szczur.
 

Szukamy wypożyczalni samochodów gdzie mamy do odbioru zabukowane wcześniej autka  - marzymy  aby już opuścić ten harmider. Po kilkunastu minutach papierkowej roboty siedzimy  w pięknej białej Toyocie Land Cruiser 200 i próbujemy odnaleźć się w lokalnym ruchu drogowym.
 

Lotniskowy rozgardiasz został już za nami, cztero litrowy silnik V6 naszej Toyoty cicho mruczy, a mi od tego mruczenia uśmiech z twarzy nie schodzi. Jeszcze tylko musimy odnaleźć hotel i na dziś wystarczy.
 

Po ok. 20 minutach jazdy odnajdujemy nasze lokum na nocleg. Ciekawi tego co zarezerwowaliśmy przez Internet z odrobiną obawy czy nie będzie to jakaś masakra przekraczamy próg Hotelu Weekend. Nasze obawy bardzo szybko zostały zastąpione fascynacją. Sam hotel bardzo sympatyczny ale nasz apartament to dopiero wypas.
 

Dwie osobne sypialnie, pokój dzienny, kuchnia z pełnym wyposażeniem (mikrofalówka, kuchenka, lodówka, komplet naczyń itp. a nawet pralka), trzy łazienki, trzy telewizory, trzy klimatyzacje, żelazko i wielkie łóżka. To było to czego potrzebowaliśmy - znaczy łóżka.
 

Rano mieliśmy jeszcze okazję spróbować wielu smakołyków podczas śniadania w formie szwedzkiego stołu - a jakże w cenie pokoju. Jak już padło hasło cena - koszt jednej doby dla czterech osób w naszym apartamencie ze śniadaniem to 65 riali (1 rial to ok. 10 z│.). W hotelu jest restauracja (można zamówić jedzenie do pokoju), kawiarnia, wi-fi i wszystko co potrzebne łącznie z bardzo sympatyczną obsługą.

 

hotel w Muscacie

Jak już podjedliśmy ruszyliśmy na zakupy do centrum handlowego z hipermarketem Lulu oddalonego od naszego hotelu o 5 minut samochodem. Załadowani wszystkim co potrzebne, wypoczęci ruszamy na podbój Omanu.

Wczesnym popołudniem bardzo malowniczą drogą wzdłuż wybrzeża docieramy do Białej Plaży niedaleko miejscowości Tiwi i ruszamy do wody. Spore fale, ciepła i bardzo czysta woda sprawiły wyczekiwaną frajdę dzieciakom. Po raz pierwszy rozbiliśmy nasze obozowisko i przy szklaneczce whisky ze sklepu wolnocłowego podziwialiśmy zachód słońca. Temperatura w ciągu dnia była bardzo przyjemna, wahała się między 25 a 29 stopni. Ale  noc w grudniu pod namiotem dla mieszkańca naszej części globu delikatnie mówiąc pachniało szaleństwem. Zmrok zapadł ok. 17:30, w nocy wiało trochę od morza bo namioty rozbiliśmy na samej plaży ale mimo to nie było źle.

biała plaża

Rano śniadanko, kąpiel i ruszamy do pierwszej z zaplanowanych atrakcji - Wadi Tiwi. Nazwę wadi noszą tu wąwozy, koryta rzek zarówno suche jak i te w których płyną rzeki. Po odbiciu z głównej drogi w wąską drożynkę przebijaliśmy się w kierunku źródła. Jechaliśmy przez wioski z bardzo ciasnymi uliczkami wspinając się po piekielnie stromych podjazdach po to, aby za chwil zjeżdżać prawie pionowo w dół. Na pierwszy ogień trafiła się nam droga gdzie można było od razu wypróbować  terenową dzielność naszych Land Cruiserów. Dla aut nie było to jakieś wielkie wyzwanie ale lawirowanie tymi wielkimi kawałkami stali między budynkami na grubość lakieru nie było łatwe. Wreszcie dotarliśmy do końca drogi. Od razu znalazł się przewodnik, który zaproponował nam swoją pomoc w doprowadzeniu do końca Wadi.

Był to drobny pochodzący z Bangladeszu gość, który skakał po wielkich głazach w klapkach jak kozica. Ledwo można było za nim nadążyć. Nie byliśmy w stanie zapamiętać jego imienia więc nazwaliśmy go Bendżi.  Bendżi zna okolicę jak własną kieszeń. Prowadził nas ścieżkami między uprawami bananowców i palm. Potem pomagał przy trudniejszych miejscach w sprawnym przeprawianiu się, pokazywał fajne miejsca na zdjęcie. Wreszcie dotarliśmy po ponad dwóch godzinach przedzierania się korytem rzeki po wielkich kamlotach do jeziorka. Przepiękne miejsce, krystalicznie

czysta woda i widoki zapierające dech. Wszyscy zalegli wymordowani marszem, a Bendżi zaproponował, że pokaże mi fajne miejsce na zdjęcie. Przeczołgał mnie jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej do samego źródła Wadi,  padałem na pysk ale było warto.

Koszt pomocy Bendżi wycenił na 25 riali (ok. 250 zł.) ale warto, bez niego ciężko by tam było trafić.

Tego dnia zahaczyliśmy jeszcze o słynne miasto Sur - miejsce urodzin Sindbada gdzie po raz pierwszy mieliśmy okazję zjeść obiad w Coffee Shopie.

Coffee Shop to taki miejscowy wynalazek najczęściej prowadzony przez Hindusów, gdzie menu zmienia się trzy razy w ciągu dnia. Rano serwowane są sandwicze w kilku odmianach i burgery z kurczakiem. W porze obiadowej ryż z kurczakiem lub rybą na kilka sposobów, a wieczorem (po 18:00) kebaby, sharmy i inne pieczyste. No i oczywiście większość przez cały dzień serwuje pyszne soki ze świeżo wyciskanych owoców, koktajle i desery.

Koszt jedzenia jest bardzo mały, czteroosobowa rodzina zje porządny posiłek wraz z napojami  za 50 - 70zł.

Z moich obserwacji i doświadczeń jedzenie jest tym lepsze w tego typu lokalach, im jest dalej od turystycznych atrakcji. Miejscowi korzystają z nich bardzo często jak z MC Drive. Podjeżdżają, trąbią, zamawiają i jadą dalej, jak przy lokalu kręci się sporo trąbiących samochodów to na bank warto tam wejść.

My bardzo lubiliśmy tam jeść, a przede wszystkim pić ich soki i koktajle, im mniejsza mieścina, im większe zadupie, tym jedzenie było lepsze i atmosfera fajniejsza.

Na koniec  dnia dotarliśmy jeszcze do rezerwatu żółwi (Ras al Jinz). Jest tu również hotel, ceny niestety dla nas nie były do przyjęcia (koszt jednego noclegu dla naszej rodziny powyżej 1000 zł.).

Tradycyjnie noc nas złapała, a my bez miejsca na nocleg. Wszędzie dookoła rezerwat i na plażach rozbijać się nie wolno. Kręciliśmy się po okolicy i zdecydowaliśmy się odjechać trochę od wybrzeża. Namioty rozbiliśmy niedaleko jakiejś górki kilkadziesiąt metrów od szosy. Miejsce faje, spokój, cisza. W oddali widać wioskę, a z miejscowego meczetu słychać nawoływanie do wieczornej modlitwy. Z braku zajęcia i ciemności mimo wczesnej pory poszliśmy spać. Błoga cisza nie trwała jednak zbyt długo. Po ok. dwóch godzinach pod nasze namioty podjechał samochód. Ktoś zaczął do nas wołać, nie reagowaliśmy ale zaczęli trąbić więc trzeba było się z namiotu ruszyć. Wygramoliłem się na zewnątrz, po chwili dołączył Tomek i ruszyliśmy do zjawy w białej do kostek szacie stojącej obok Toyoty Hilux. Białą zjawą okazał się właściciel miejsca, na którym się rozbiliśmy. Stwierdził, że namioty postawiliśmy na "parkingu" wielbłądów, które rano tu przyjdą. Mimo to nie ma nic przeciwko abyśmy w tym miejscu przenocowali ale nie za darmo. Cóż takie rzeczy się zdarzają, kosztowało nas to 20 riali (ok. 200,zł.), zapłaciliśmy, a biała zjawa wsiadła do Hiluxa i odjechała.

Rano obudziłem się bardzo wcześnie, na tyle wcześnie, że zdążyłem na wschód słońca. Kolejne dni pokazały, że wcale nie jest to tu czymś dziwnym, że wstaje się o 6:30 ogląda wschód i działa cały dzień bez zmęczenia towarzyszącego nam na co dzień w Polsce.

Ruszamy w kierunku Wadi Bani Khalid. Na początku jedziemy wybrzeżem, pomalutku nigdzie się nie śpiesząc. Co ciekawe w Omanie maksymalna dopuszczona prędkość niezależnie od drogi wynosi 120km/h, chyba że znaki nakazują mniej. Każdy samochód fabrycznie wyposażony jest w kontrolkę, która miga i piszczy jak się 120 km/h przekroczy. Na głównych drogach jest również mnóstwo fotoradarów. Mnóstwo to znaczy co dwa, trzy kilometry. Mandat za przekroczenie prędkości to 10 riali ale za przejechanie na czerwonym świetle to 24h aresztu.

Jadąc wzdłuż pustych plaż ciągnących się całymi kilometrami nabraliśmy ochotę na kąpiel. Tym razem moja ułańska fantazja mnie trochę poniosła i jak miejscowy wjechałem samochodem na plażę. Efekt niestety był dosyć opłakany, bo po parunastu metrach się zakopałem. Trwało to chwilę zanim upuściłem powietrza z opon, odkopałem koła i pomału mozolnie wygrzebałem się z piaskowej pułapki. Jak już oswobodziłem Toyotę poszliśmy się kąpać. Plaża cudna, szeroka jak autostrada, piaseczek przyjemny, ciepła i krystalicznie czysta woda. Bajka.

Po przyjemnej przerwie i sesji zdjęciowej z miejscowymi pojechaliśmy dalej.

Przed nami na dziś jeszcze wizyta na pustyni Wahiba Sands.  Po kilkunastu kilometrach naszym oczom ukazują się pierwsze wydmy. Po jakimś czasie skręcamy w jedną z dróg prowadzących w głąb i jazda. Mijamy pierwszy komercyjny pustynny camp, potem drugi. Planowaliśmy na początku nocleg w czymś takim. Na stronach WWW wygląda to bardzo zachŕcająco, ale w rzeczywistości już takie fajne nie jest. No i do tego cena za jeden namiot powyżej tysiąca złotych za noc powala. Jedziemy kawałek dalej aby zrobić sobie kilka zdjęć i poszaleć po piasku. 

Chcieliśmy przenocować gdzieś wśród wydm ale z rozsądnym miejscem był problem. Cóż, zaletą wyjazdów organizowanych we własnym zakresie jest możliwość wyboru. Nie podoba nam się to jedziemy dalej. Postanowiliśmy, że ta noc będzie pod dachem. Za ok. 20 kilometrów znaleźliśmy hotel Al  Wesal (koszt za dwa pokoje dwu osobowe ze śniadaniem to 60 riali) szybki prysznic i do restauracji. Zamówione dania jakoś nas nie powaliły, ani smakiem ani wielkością. Trzeba było wyskoczyć w poszukiwaniu Coffee Shopu aby wreszcie się najeść. Na szczęście jakiś zawsze jest w pobliżu. Po pięciu minutach siedzieliśmy przy stoliku zajadając się kebabami i popijając pysznymi koktajlami.

Rano po całkiem dobrym śniadaniu ruszamy w kierunku wyspy Masirah.

Na początek jednak zawijamy do Wadi Bani Khalid.  

Wadi Bani Khalid to oaza z prawdziwego zdarzenia. Jest tu mnóstwo palm, sztuczne jeziorko i kilka miejsc do grillowania. Wygląda to całkiem fajnie, ale najciekawsze jest dalej. Idąc ścieżką wzdłuż  wody dochodzimy do świetnych miejsc na kąpiel. Są to oczka wodne wśród pionowych skał. Do niektórych przymocowane są łańcuchy do wspinania lub przytrzymania się aby odpocząć podczas pływania. Woda jest miejscami głęboka i bardzo przyjemna o temperaturze ok. 30 stopni. Idąc dalej kanionem można dojść do jaskini, którą da się przedostać do podziemnej rzeki. Jest tam co oczywiste bardzo ciemno ale również bardzo gorąco. Fajne, przyjemne miejsce na odpoczynek.

Dojechaliśmy do wybrzeża i jechaliśmy dalej prawie pustymi drogami w kierunku wyspy. Im dalej na południe tym mniej ludzi. Wioski na mapie okazywały się skupiskiem kilku lepianek rozsianych po okolicy. Można robić sobie zdjęcia stojąc na środku drogi bez większej obawy o potrącenie.

Wieczorem zatrzymujemy się na nocleg pośrodku niczego w pobliżu skałek. 

Po bardzo spokojnej nocy jedziemy dalej. Docieramy do skrzyżowania gdzie droga na wyspę odbija w lewo. Tu ku naszemu zdziwieniu zatrzymuje nas policja razem z wojskiem. Wyglądali bardzo poważnie. Z każdej strony zaparkowany na poboczu terenowy Nissan Patrol z potężnym karabinem maszynowym na pace plus obstawa z bronią automatyczną. Dreszczyk emocji po plecach przebiegł. Podjeżdżam pierwszy, policjant podchodzi i z uśmiechem pyta jak się mam. Odpowiadam, że spoko. Gdzie jedziecie? Odpowiadam, że na wyspę. No to witamy i machnął ręką aby jechać. Przez chwilę zastanawiałem się dla czego powiedział witamy, ale szybko mi przeszło, jechaliśmy drogą przez tereny zalewowe, które wyglądały jak wyschnięte słone jeziora. Potem okazało się, że takie kontrole są na granicach regionów (tak jak u nas województw) dlatego powiedział witamy.

Po kilku kilometrach docieramy do przystani promowej. Zostajemy upchnięci na niewielkiej wielkości prom i w drogę. Prom kosztuje 10 riali w jedną stronę i płynie ok. 1,5 h. Nie ma jakiegoś rozkładu rejsów. Jak się uzbiera kilka samochodów to płynie i tyle.

Wreszcie docieramy na wyspę, dosyć bujało i dodatkowo wszystkim jak na komendę chciało się iść na stronę. Zjeżdżamy na ląd i jedziemy na południe wyspy w poszukiwaniu słynnego wraku. Myślałem, że na stałym lądzie było pusto. Na wyspie to dopiero jest pusto. Jechaliśmy przez dwadzieścia kilometrów i nie minął nas żaden samochód. Tylko wielbłądy były oznaką jakiegoś życia. Normalnie bezludna wyspa. Zjechaliśmy na plażę zobaczyć jaka woda.

Znowu plaża szeroka, piaszczysta, krystaliczna woda i żywej duszy po horyzont. Po piasku uciekały przed nami całe stada czerwonych i niebieskich krabów. Wystarczyło zrobić kilka kroków w lewo czy prawo i kilkadziesiąt kulek na krótkich nóżkach zasuwało do wody. Wypatrywaliśmy  żółwi, ale niestety nie udało nam się żadnego zobaczyć. Ruszamy dalej. Po kilkunastu kilometrach docieramy do końca wyspy i szukamy wraku na plaży. Według mapy powinien gdzieś tu być. Przejechaliśmy raz, drugi i nic. Była piękna zatoczka, dookoła rezerwat żółwi, plaże i kraby. Niestety wraku ani śladu. Potem dowiedziałem się, że kilka tygodni wcześniej wyspę nawiedziły potężne sztormy i możliwe, że wrak niestety odpłynął.

Czas z gumy nie jest, trzeba szukać miejsca na obozowisko. Z jednej strony góry z drugiej plaża. W górach może przyjemniej bo nie wieje, ale decyzja padła na nocleg na plaży. Rozbiliśmy się przy plażowej wiatce i poszliśmy na poszukiwanie muszli i żółwi. Niestety żółwie znajdywaliśmy tylko martwe objadane przez kraby. Szkoda, ale w tym terminie spotkać tego zwierzaka jest bardzo trudno. W nocy cholernie wiało więc sen zbyt spokojny nie był. Rano wszyscy wiatru mieli już serdecznie dość, a on dalej wiał.  Pozbieraliśmy graty i w drogę. Zerknęliśmy jeszcze na miasteczko portowe Hilf, zaokrętowaliśmy się na prom i w drogŕęna stały ląd.

Po zjechaniu z promu zajrzeliśmy na chwilę do miejscowości Filim. Tu miałem okazję wziąć udział w nauce wiązania turbanu, następnie przejechaliśmy terenami zalewowymi do miejscowości  Al  Khaluf. Ciekawe miasteczko połączone z wioską rybacką - elementem rozpoznawalnym dla tego miejsca są jeżdżące wraki. Chodzi o bardzo stare, często zdekompletowane Toyoty Land Cruiser, które służą do wyciągania i wodowania łodzi rybackich. Słoneczko chyli się ku zachodowi więc to najwyższy czas poszukać miejsca na nocleg. Za miasteczkiem rozpościera się przepiękna piaszczysta plaża, może tam coś znajdziemy.

Plaża naprawdę robi wrażenie. Można nią jeździć samochodem jak po autostradzie, ale miejsc na nocleg jak na lekarstwo. Zaraz jak kończy się pas równiutkiego piasku zaczynają się wydmy. Wjazd w takie miejsce to gwarancja utknięcia. Przekonała się o tym miejscowa rodzina, która wybrała się na piknik załadowanym po dach pick-upĺem. Walczyliśmy dobrą godzinę zanim udało się nam ich wyciągnąć. Cóż, musimy poszukać czegoś innego. Ostatecznie wylądowaliśmy w małej dolince między skałkami, w której można było przy okazji pojeździć i pobiegać po białych wydmach. Miejsce naprawdę wyjątkowe, ale dzień również nie byle jaki - dziś Wigilia. Może na naszym świątecznym stole zaimprowizowanym z klapy bagażnika nie było 12 potraw, ale choinkę mieliśmy i nawet Kacper zamruczał jakąś kolędę. Odwiedził nas również mały pustynny lis, ale ludzkim głosem mówić jakoś nie chciał.

Na następny dzień w planie był rezerwat antylop Arabian Oryx, do którego postanowiliśmy dojechać  a jakże skrótem. Jak to zwykle bywa skrót okazał się zgubny. Krążyliśmy po pustkowiu próbując wydostać się z piaskowej pułapki. Jechaliśmy raz z jednej raz z drugiej strony płotu ogradzającego rezerwat. Wreszcie udało nam się przedostać do jakiejś bardziej wyjeżdżonej drogi i jechaliśmy na azymut w kierunku najbliższej szosy. Jakie było nasze zdziwienie  jak ponownie po ok. godzinie jazdy dotarliśmy do płotu. Mają fantazję, ogrodzili potężny obszar. Na szczęście w płocie wypatrzyłem sporą wyrwę, którą przez teren parku jeżdżą miejscowi. Z lekkim stresem ruszamy przez park. Jechaliśmy ze dwie godziny zanim dojechaliśmy do kolejnej dziury w płocie i wyjechaliśmy z terenów chronionych. Do asfaltu jechaliśmy kolejną godzinę. Skrót może i nie wyszedł na dobre ale co zobaczyliśmy to nasze.

Noc spędzamy w hotelu w miejscowości Haima przy trasie z Salalah do Nizwy. Koszt noclegu dla naszej rodziny to 40 riali (400 zł.) niestety bez śniadania.

Tankujemy - to naprawdę jedna z przyjemniejszych rzeczy w Omanie -  koszt jednego litra paliwa super to 0,12 riala, czyli 1,2 zł i ruszamy w kierunku Nizwy.

Kończymy pustynną część naszej wyprawy i rozpoczynamy górski etap.

Do Nizwy docieramy wczesnym popołudniem. Jedziemy na zakupy do centrum handlowego, znajdujemy odpowiednie miejsce na obozowisko i odpoczywamy.

Następnego dnia jedziemy do jaskini Al  Hoota Cave niedaleko Bahli. Niestety odbijamy się od klamki. Jaskinia nieczynna jeszcze przez dwa miesiące, szkoda bo czytałem że warto ją zobaczyć. Kolejną atrakcją w planie jest Jabal Shams i Wielki Kanion. Kanion jest naprawdę wielki i jest co podziwiać.  Można wybrać się również na trekking wąską ścieżką prowadzącą jego zboczem, ale nam wystarczył widok z góry. Po przebieszce do Wadi Tiwi jakoś nikt nie miał ochoty na spacer. W drodze powrotnej do naszej miejscówki zwiedzamy jeszcze fort Bahla i to tyle na dziś.

Kolejny dzień kolejne wyzwania. Ruszamy w poszukiwaniu opuszczonej wioski na brzegu Wadi  Jabal Akhdar.

Wbijam koordynaty w gps i w drogę. Na początku kierunek się zgadzał, jechaliśmy jak po sznurku. Ale potem nawigacja nakazała zjechać w szutrową drogę, która pięła się bardzo stromo do góry. Hm, czytałem, że można tam dojechać tylko autem z napędem na cztery koła ale, że to będzie taka droga to się nie spodziewałem. Ale nic tam, jedziemy. Po ok. 30 minutowej wspinaczce droga się skończyła. Opuszczonej wioski jakoś nie widać mimo iż nawigacja uparcie twierdzi, że jestem na miejscu. Widoki fajne i owszem ale to na bank nie to. Sprawdzam i okazuje się, że nawigacja ma tu jakiś błąd. Mimo, iż wbijam poprawny punk, który oddalony jest w linii prostej o ok. 15-20 km z uporem maniaka kieruje mnie tu gdzie jestem. Cóż, wszystko jasne. Dalej jedziemy na azymut. Docieramy szeroką asfaltową drogą do szlabanu i policjanta, który zapisuje nasze dane. Przy szlabanie stoi tablica z informacją, że dalej mogą jechać tylko samochody z napędem na cztery koła. Czyli tym razem wszystko się zgadza. Do opuszczonej wioski docieramy po ok. godzinie bardzo widokową, krętą i stromą drogą. Sama wioska bardzo sympatyczna, można poszlajać się między budynkami bardzo ciasnymi ścieżkami chłonąc atmosferę.

Na dziś jeszcze zahaczamy o fort w Nizwie, który mnie osobiście nie powalił.

Wracamy znowu do naszej miejscówki na nocleg. To mi się jeszcze nie zdarzyło aby nocować na dziko trzy noce w tym samym miejscu. Ale cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz.

Rano ruszamy w kierunku wybrzeża i miejscowości Barka. Docieramy na miejsce po ok. dwóch godzinach. Bardzo szybko zważywszy na to, że odległość nie mała. Znaleźliśmy ciekawe miejsce na nocleg i na spokojnie ruszamy na podbój fortu Nakhal i gorących źródeł. Fort tym razem bardzo przyjemny, trochę gorzej z gorącymi źródłami. Tak naprawdę jest tam jedna mała niecka i strumień z bardzo ciepłą wodą. Niestety do niecki ciężko się dopchać bo jest to dosyć popularne miejsce i ludzi w tym miejscu nie brakuje.

Przy okazji absolutnie nie polecam Coffee Shopu naprzeciwko Fortu Nakhal (od strony parkingu) - gość robi taką kiszkę, że szkoda gadać.

Jak chcecie dobrze zjeść to musicie odjechać jak najdalej od atrakcji turystycznych.

Po zwiedzaniu fortu wracamy do Barki. Jedziemy na znane miejsce i do wody. Jak już dzieciaki się wymoczyły jedziemy do centrum coś zjeść. Po bardzo dobrym jedzonku włączył się wszystkim wielki leń. Na myśl o rozbijaniu namiotów każdy się krzywił. Padło hasło - jedźmy dalej. Przelecimy nocą przez Muscat i dojedziemy na miejsce docelowe czyli Park Bimmah Sinkhole i przekimamy gdzieś w okolicy.

Tak też się stało.

Rano kąpiemy się w Bimmach Sinkhole i jakoś tak dziwnie mamy wyjątkowo nadmiar czasu. Postanawiamy cofnąć się trochę i zobaczyć Wadi Shab. Nie ukrywam, że to był strzał w dziesiątkę. Aby za dużo nie pisać proponuję obejrzeć film:

Na noc lądujemy w okolicy miejscowości Ramlah. Są tu ciekawe plaże z czarnym piaskiem. Niestety miejsca na nocleg znowu jak na lekarstwo. Coťśtam jednak znajdujemy.

Rano czas ruszyć do myjni aby wypucować nasze autka - niestety zbliża się czas rozstania.

Docieramy do Muscatu, zrzucamy graty w znanym nam już hotelu i z łezką w oku jedziemy oddać nasze wierne towarzyszki podróży do wypożyczalni. Toyoty oddane, wracamy do hotelu - dziś Sylwester.

Kolejny dzień, pierwszy bez samochodów. Jakoś tak dziwnie ale cóż robić. Zamawiamy taksówki i jedziemy do dzielnicy Mutrah zerknąć na targ rybny, Riyam Park i na koniec poszlajać się po słynnym targu Mutrah Souk.

W sylwestra odkryliśmy w bezpośrednim sąsiedztwie naszego hotelu Caffe Dardasha,  gdzie można było zamówić fajkę wodną (shisha) i siedzieć wśród miejscowych oglądając mecz. Fajny klimat, koszt shishy to 1 rial.

Rano obudziliśmy się z dosyć przygnębiającą świadomością, że to ostatni dzień naszego pobytu w tym gościnnym kraju. Na ten właśnie dzień zaplanowaliśmy wisienkę na torcie czyli dzielnicę Old Muscat z pałacem Sułtana Al  Alam, fortami Mirani i Al  Jalaili (niestety nie są udostępnione do zwiedzania).

W drodze powrotnej zerknęliśmy jeszcze na Royal Operę i Wielki Meczet.

W ostatnim dniu odkryliśmy również najtańszy sposób przemieszczenia się po mieście - małe busiki.

Wystarczy wyjść na skraj jakiejś bardziej uczęszczanej drogi, a gwarantuję że w ciągu kilku minut zatrzyma się chętny do podwiezienia busik.

Cena np. od Wielkiego Meczetu do dzielnicy Old Muscat to jeden rial od osoby, taksówką 7 riali za cztery osoby.

Można wynająć również busik aby obwiózł nas po wszystkich atrakcjach łącznie z plażą - koszt od 7 do 10 riali za godzinę.

Najdroższym rozwiązaniem jest Big Bus - jest to duży piętrowy autobus z otwartą górą, który jeździ trasą po większych atrakcjach turystycznych miasta. Kupując bilet na 24h można poruszać się nim całą dobę od atrakcji do atrakcji. Jeździ co 30 minut. Tu kończą się dobre informacje dotyczące tego środka transportu. Koszt biletu rodzinnego dla czterech osób na 24 h to prawie 600 złotych. 

bottom of page